Włosy w totalnym nieładzie, brak makijażu, pstrokate ciuchy, które może niekoniecznie założyłbyś na ulicę, a przy tym wszystkim beztroskie poczucie wolności. Na Przystanku Woodstock możesz być do końca sobą, takim, jakim chcesz. I nikt nie obrzuci cię za to pogardliwym spojrzeniem. Co rok setki tysięcy ludzi zjeżdżają do Kostrzyna nad Odrą posłuchać muzyki, spotkać ciekawych ludzi, poczuć niepowtarzalną atmosferę festiwalu.
Pamiętam swój pierwszy Woodstock jak przez mgłę, jednak uczucia towarzyszące mi wtedy, są wyraźne do dziś. Wkraczając na pole festiwalowe czułam, jak gdybym przeniosła się do innego, kolorowego świata. Świata, gdzie wszyscy uśmiechają się do siebie, pomagają sobie nawzajem, do świata, gdzie ludzi łączy przyjaźń, miłość i muzyka – sztandarowe hasło Woodstocku. Dziś te może nieco naiwne spostrzeżenia trochę się zmieniły, ale wciąż co roku czekam na kolejny wakacyjny punkt obowiązkowy – Przystanek Woodstock. I w tym roku miałam niewątpliwą przyjemność uczestniczyć w dwudziestym pierwszym już, jednym z największych festiwali w Europie.
Pierwsza noc pod namiotem, jeszcze przed rozpoczęciem festiwalu. Zagryzam wargi z zimna, ubrana w koszulkę, bluzę, polar i kurtkę nadal się trzęsę. Aura wyjątkowo nie sprzyja biwakowaniu, mimo to budzę się już o szóstej rano i mam w sobie pełno energii, a jeszcze więcej oczekiwań i głodu wrażeń. Na polu namiotowym wstaje nowy dzień, dzień oficjalnego rozpoczęcia Przystanku Woodstock. Niektórzy czekali cały rok, jechali z drugiego końca Polski, aby dotrzeć do miejsca, które na trzy dni zamienia się w kulturalno-muzyczny jarmark.
Na Wooodstocku nie można się nudzić, każdy znajdzie coś dla siebie. Jeśli nie koncert na dużej scenie, to może warto zajrzeć na małą, albo na tę w Pokojowej Wiosce Kryszny? Również harmonogram zajęć i wykładów na scenie Akademii Sztuk Przepięknych jest wypełniony co do godziny. Mnie samą wręcz roznosi. Nie mogę usiedzieć na miejscu, wciąż gdzieś biegam. Od sceny do sceny, z ASP do Krysznowców, gdzie przy okazji zajadam się ich tradycyjnymi posiłkami: ryżem z gulaszem z kotletów sojowych, waflo-czipsami z kminkiem i słodką halawą. W przerwach przesiaduję z przyjaciółmi w naszym obozie, gdzie godzinami rozmawiamy, gramy, śmiejemy się.
Pamiętam swój pierwszy Woodstock jak przez mgłę, jednak uczucia towarzyszące mi wtedy, są wyraźne do dziś. Wkraczając na pole festiwalowe czułam, jak gdybym przeniosła się do innego, kolorowego świata. Świata, gdzie wszyscy uśmiechają się do siebie, pomagają sobie nawzajem, do świata, gdzie ludzi łączy przyjaźń, miłość i muzyka – sztandarowe hasło Woodstocku. Dziś te może nieco naiwne spostrzeżenia trochę się zmieniły, ale wciąż co roku czekam na kolejny wakacyjny punkt obowiązkowy – Przystanek Woodstock. I w tym roku miałam niewątpliwą przyjemność uczestniczyć w dwudziestym pierwszym już, jednym z największych festiwali w Europie.
Pierwsza noc pod namiotem, jeszcze przed rozpoczęciem festiwalu. Zagryzam wargi z zimna, ubrana w koszulkę, bluzę, polar i kurtkę nadal się trzęsę. Aura wyjątkowo nie sprzyja biwakowaniu, mimo to budzę się już o szóstej rano i mam w sobie pełno energii, a jeszcze więcej oczekiwań i głodu wrażeń. Na polu namiotowym wstaje nowy dzień, dzień oficjalnego rozpoczęcia Przystanku Woodstock. Niektórzy czekali cały rok, jechali z drugiego końca Polski, aby dotrzeć do miejsca, które na trzy dni zamienia się w kulturalno-muzyczny jarmark.
Na Wooodstocku nie można się nudzić, każdy znajdzie coś dla siebie. Jeśli nie koncert na dużej scenie, to może warto zajrzeć na małą, albo na tę w Pokojowej Wiosce Kryszny? Również harmonogram zajęć i wykładów na scenie Akademii Sztuk Przepięknych jest wypełniony co do godziny. Mnie samą wręcz roznosi. Nie mogę usiedzieć na miejscu, wciąż gdzieś biegam. Od sceny do sceny, z ASP do Krysznowców, gdzie przy okazji zajadam się ich tradycyjnymi posiłkami: ryżem z gulaszem z kotletów sojowych, waflo-czipsami z kminkiem i słodką halawą. W przerwach przesiaduję z przyjaciółmi w naszym obozie, gdzie godzinami rozmawiamy, gramy, śmiejemy się.
Nie znałam większości zespołów, które miały zagrać w tym roku, jednak z ciekawością chodziłam na koncerty, dzięki czemu odkryłam tam genialną francuską grupę Shaka Ponk. Od wokalisty wręcz biła pasja i energia, to wspaniały widok. Podobnie było na koncercie mojego ulubionego Voo Voo. Muzyka Waglewskiego może niekoniecznie nadaje się do pogo, słyszę od niektórych, że „to nie koncert na dużą scenę”. Jednak ludzie łapią się za ręce i bujają w rytm „Floty zjednoczonych sił” po czym zgodnym chórem śpiewają ile sił w gardle „Nim stanie się tak”. Długo nie zapomnę niektórych koncertów, szczególnie Domowych Melodii na Małej Scenie, gdzie publikę całkowicie poniosło w rytm „Grażki”, „Zbyszka” i innych, śmiem twierdzić, kultowych już utworów, w środowisku fanów. Ludzi było chyba więcej, niż wówczas pod dużą sceną. Autentycznie się wzruszyłam, patrząc na szczerą radość i pewne niedowierzanie zespołu, że mogą zagrać dla tak licznej publiczności właśnie w tym miejscu.
Co z minusów? Mogłabym, w myśl hippisowskich idei festiwalu, w ogóle o nich nie wspomnieć i starać się wyprzeć je z pamięci, jednak nie da się ukryć, że się pojawiły. Z paroma osobami ze smutkiem stwierdziliśmy, że Przystanek Woodstock nieco się skomercjalizował. Szczególnie na nerwy działała wioska jednego ze sponsorów, gdzie od rana do nocy do naszego obozu, który był nieopodal, dochodziły dźwięki dyskotekowego łubu-dubu. Trochę się to gryzie z wyobrażeniem pierwowzoru Woodstocku z roku 1969, a przecież to on był inspiracją do stworzenia w Polsce czegoś podobnego. Głośno było też o kradzieżach, które miały miejsce blisko naszego obozu. To przykre, przyjeżdżać na z założenia pokojowy festiwal z zamiarem zajumania komukolwiek czegokolwiek. Ale! Świata nie zmienimy, a okazja dla złodziejaszków znajdzie się wszędzie.
Jak widać, na wszystko potrafię spojrzeć z drugiej strony, więc chyba mimo wszystko nie będę więcej rozwodziła się na temat rzekomych wad Przystanku. Pozostanę wierna idealizacji świata, choćby dla zachowania w pamięci tych trzech dni, kiedy mogłam zapomnieć o problemach i po prostu cieszyć się chwilą. Do przeciwników, i tych, którzy żyją w przekonaniu, ze Woodstock to wylęgarnia ćpunów, alkoholików i wszystkiego, co najgorsze – każdy bawi się, jak chce. I nikt nikomu nie wchodzi w drogę. Nie odpowiadamy przecież za innych, a to, po co kto przyjeżdża na festiwal do Kostrzyna, to już nasza indywidualna sprawa. Niedowiarkom polecam wybrać się i przekonać na własnej skórze, a właściwie to... „róbta co chceta”, jak to mawiał Owsiak. Zakończę więc krótkim, ale jakże pozytywnym przesłaniem dla woodstockowiczów, przeciwników i tych, którzy dopiero planują zagościć na Woodstocku – peace and love!
Autorką felietonu jest Magdalena Herman.
Jak widać, na wszystko potrafię spojrzeć z drugiej strony, więc chyba mimo wszystko nie będę więcej rozwodziła się na temat rzekomych wad Przystanku. Pozostanę wierna idealizacji świata, choćby dla zachowania w pamięci tych trzech dni, kiedy mogłam zapomnieć o problemach i po prostu cieszyć się chwilą. Do przeciwników, i tych, którzy żyją w przekonaniu, ze Woodstock to wylęgarnia ćpunów, alkoholików i wszystkiego, co najgorsze – każdy bawi się, jak chce. I nikt nikomu nie wchodzi w drogę. Nie odpowiadamy przecież za innych, a to, po co kto przyjeżdża na festiwal do Kostrzyna, to już nasza indywidualna sprawa. Niedowiarkom polecam wybrać się i przekonać na własnej skórze, a właściwie to... „róbta co chceta”, jak to mawiał Owsiak. Zakończę więc krótkim, ale jakże pozytywnym przesłaniem dla woodstockowiczów, przeciwników i tych, którzy dopiero planują zagościć na Woodstocku – peace and love!
Autorką felietonu jest Magdalena Herman.