Kiedy 7 sierpnia moja noga stanęła na terenie Doliny Trzech Stawów, nie sądziłam, że kilka dni później wyjdę stamtąd jako inny człowiek. Między innymi człowiek opalony, bo tegoroczny festiwal łatwo było pomylić z plażą. Off Festiwal zdobył rzeszę wiernych fanów nie bez przyczyny i zdaje się, że Artur Rojek dobrze wiedział, co robi, gdy tworzył to alternatywne spotkanie osobliwości. A wszystko to od 2010 roku odbywa się w jednym z najbardziej malowniczych miejsc Katowic. Ale może od początku.
Off Festiwal został określony na jednej z zagranicznych stron jako „prawdziwie unikalny butikowy festiwal muzyczny” i stało się tak nie bez powodu. Tym, bez czego Off by nie istniał, są handlowcy. Zespolone ze sobą w samym centrum festiwalu, otoczone przez drzewa, wzniesienia i połacie zieleni, stoiska tworzą niezwykle urokliwe miejsce. Gastronomia, odzież, rękodzieło czy stoiska muzyczne to nieodłączna część tego wydarzenia. Nie ukrywajmy – to dzięki food truckom uczestnicy festiwalu mogli powylegiwać się na leżakach, czy uciąć sobie drzemkę na designerskich materacach z wolnostojącymi stelażami. Potem mogli skoczyć na podcięcie włosów do fryzjera, który znajdował się rzut beretem od strefy gastronomicznej. Było modnie i nietanio, a to przyciąga zachodnich klientów, których tu nie brakowało.
Nieopodal centrum tej niewielkiej, festiwalowej osady stał namiot czegoś, co tylko pozornie znacznie odbiegało od kwestii dotyczących muzyki, a mianowicie namiot mieszczący tak zwaną „kawiarnię literacką”. Można było posłuchać rozmów z osobistościami sceny literackiej (Sylwią Chutnik, Magdaleną Grzebałkowską, Andrzejem Muszyńskim, Barbarą Klicką i wieloma innymi), ale także samych muzyków: Pablopavo czy Sampler Orchestry. O ile wykłady, które miały tam miejsce rzeczywiście nie zawsze dotyczyły muzyki, to każdej nocy uczestnicy mogli poświęcić uwagę występom Burleski, która dzisiaj stała się już przedstawieniem muzyczno-wizualnym, zawierającym treści światopoglądowe, które w ten właśnie sposób są „przemycane” do odbiorcy. Jedynym minusem tego przedsięwzięcia była znikoma wielkość namiotu, co znacznie ograniczało możliwość zapoznania się z tą formą sztuki.
Bogactwo i różnorodność tegorocznego line up’u pomieściły cztery sceny: główna, leśna, eksperymentalna oraz scena Trójki. Pierwszego dnia można było posłuchać garażowo-rockowych brzmień The Stubs, ballad zespołu Pablopavo i ludziki, piosenek Serge’a Gaisbourga w interpretacji multiinstrumentalisty Micka Harvey’a, postpunkowych aranżacji kapeli Ought czy agresywnego hip-hopowego flow w wykonaniu bandu Young Fathers. Ci ostatni potrafią dać czadu. Wieczorny koncert gwiazdy norweskiej sceny muzycznej Suzanne Sundfør obfitował w połączone brzmienia disco, jazzu i elektroniki. Zespół Sun O))) napełnił offowe powietrze ciężkim ambientem, który przywodził na myśl narkotyczną, sensualną podróż w głąb wyobraźni. Całość domknął zespół The Residents, których koncert stanowił kombinację estetyki brzydoty, psychodeliczności i groteski.
Nieopodal centrum tej niewielkiej, festiwalowej osady stał namiot czegoś, co tylko pozornie znacznie odbiegało od kwestii dotyczących muzyki, a mianowicie namiot mieszczący tak zwaną „kawiarnię literacką”. Można było posłuchać rozmów z osobistościami sceny literackiej (Sylwią Chutnik, Magdaleną Grzebałkowską, Andrzejem Muszyńskim, Barbarą Klicką i wieloma innymi), ale także samych muzyków: Pablopavo czy Sampler Orchestry. O ile wykłady, które miały tam miejsce rzeczywiście nie zawsze dotyczyły muzyki, to każdej nocy uczestnicy mogli poświęcić uwagę występom Burleski, która dzisiaj stała się już przedstawieniem muzyczno-wizualnym, zawierającym treści światopoglądowe, które w ten właśnie sposób są „przemycane” do odbiorcy. Jedynym minusem tego przedsięwzięcia była znikoma wielkość namiotu, co znacznie ograniczało możliwość zapoznania się z tą formą sztuki.
Bogactwo i różnorodność tegorocznego line up’u pomieściły cztery sceny: główna, leśna, eksperymentalna oraz scena Trójki. Pierwszego dnia można było posłuchać garażowo-rockowych brzmień The Stubs, ballad zespołu Pablopavo i ludziki, piosenek Serge’a Gaisbourga w interpretacji multiinstrumentalisty Micka Harvey’a, postpunkowych aranżacji kapeli Ought czy agresywnego hip-hopowego flow w wykonaniu bandu Young Fathers. Ci ostatni potrafią dać czadu. Wieczorny koncert gwiazdy norweskiej sceny muzycznej Suzanne Sundfør obfitował w połączone brzmienia disco, jazzu i elektroniki. Zespół Sun O))) napełnił offowe powietrze ciężkim ambientem, który przywodził na myśl narkotyczną, sensualną podróż w głąb wyobraźni. Całość domknął zespół The Residents, których koncert stanowił kombinację estetyki brzydoty, psychodeliczności i groteski.
Drugiego dnia dziewczyny z Sutari pokazały, na co je stać za pomocą desek kuchennych i miksera. Scena eksperymentalna trzęsła się od ciężaru ich niezwykle różnorodnych, potężnych głosów. King Khan & The Shrines pokazali, co to znaczy błyszczeć – począwszy od wymyślnych przebrań frontmana, poprzez jego dziwaczne wybryki na scenie, po niewybredne żarty. Jedno jest pewne – King Khan potrafi rozgrzać swoją publiczność. Kilka godzin później namiot Trójki zamienił się w miejsce prawdziwego relaksu, a zapewnił to słuchaczom Sun Kill Moon ze swoim repertuarem, łączącym prostotę melodii i słowa. Sun Ra Arkestra było prawdziwym wydarzeniem tego festiwalu. Projekt nieżyjącego już dzisiaj Sun Ra przejął jego uczeń Marshall Allen, który podskakiwał na scenie jak prawdziwy młodziak. Witalność tego 90-letniego Pana podkreśliły egzotyczne, zdobne stroje całego zespołu a także niespotykana mieszanka jazzu, free jazzu i elektroniki. Przebywając na ich koncercie czuło się, że „Space is the place”. Xiu Xiu udowodnił, że Angelo Badalamenti nie jest jedynym, który potrafi stworzyć klimat charakterystyczny dla serialu Twin Peaks, jak również że warto eksperymentować z tym, co już kultowe.
Sceną Offu w niedzielę, 9 sierpnia, zawładnęły kobiece głosy. Delikatne ballady Sonia pisze piosenki czy niezwykły głos Karoliny Kowalczyk, śpiewającej w śląskim duecie Coals – to był dopiero początek. Drugi zespół zachwycił nie tylko głosem wokalistki, ale także muzyczną kombinacją ambientu, folku i elektroniki. Czadu dali The Julie Ruin, w którym Kathleen Hanna pokazała po raz kolejny, że jej głos jest nie do zdarcia. Kobiecą część występów zamknął koncert gwiazdy festiwalu, Patti Smith. Ta niemłoda już wokalistka zagrała kultowy album „Horses”, udowadniając swoim wykonaniem, że nie bez przyczyny nazywana jest poetką rock & rolla. Jej koncert był chwilą zadumania, przeniesienia się o kilka dekad wstecz, a także czystej przyjemności. Kilka chwil z nią pokazało, jak potężną siłą jest życie i ile człowiek ma w sobie energii, o której może nawet nie wiedzieć. Patti dowaliła do pieca.
Intercity Ensemble udowodniło, że kolektyw artystów indywidualnych to strzał w dziesiątkę. Kto nie był, niech żałuje. Można było także usłyszeć trio Son Lux i ich niezwykle świeży repertuar, w którym elektronika miesza się z trip-hopem, indie i ambientem, a dzieje się to według najlepszej receptury. Algiers pokazali, kto tu rządzi (w każdym razie na scenie leśnej), a Arto Lindsay grał solówki na rozstrojonej gitarze, co nie przeszkadzało stworzyć mu wraz z zespołem spójnej melodii, która przywodziła na myśl klimat czarnego lądu. Było gorąco. Run The Jewels zamknęli festiwal mocnym koncertem. Porwali publiczność na tyle, że fenomenalni Doldrums musieli nacieszyć się jedynie jej garstką. Publiczność, nawet mała, jest dobra, a ta była na tyle dobra, że wokalistę trzeba było trzymać, żeby nie wylądował właśnie na niej.
Pomimo, że organizatorzy przezornie zadbali o to, aby koncerty nie nachodziły na siebie w programie, bliskość scen, a także częstotliwość prób pozostawiły wiele do życzenia. O dziwo, wokaliści musieli grać według sztywnego repertuaru. Tak sztywnego, że bis stał się wisienką na torcie, którą otrzymało zaledwie kilka zespołów.
Różnorodność i bogactwo muzyczne, świetna lokalizacja – to niewątpliwe plusy Off Festivalu. Organizatorzy uprzykrzyli życie przyjezdnym, każdorazowo zabierając im zakrętki od butelek z wodą. Po co? To pozostaje tajemnicą. Trzeba dodać, że „utrzymanie się” na festiwalu stanowi nie lada zadanie. Pierwszym punktem jest gastronomia. Pomimo, że różnorodnie, to ostatecznie najeść się na nim, równa się sporo wydać. Kolejna kwestia to fakt, że pomimo kapitału, którym dysponuje festiwal, pole namiotowe w dalszym ciągu jest płatne, a to odstrasza wielu uczestników. A to nie wszystko. Pole jest dostępne tylko dla uczestników i części pracowników, ponieważ część tej drugiej grupy miała obowiązek wracać do domu (brak akredytacji). Dodajmy do tego niechęć organizatorów do goszczenia u siebie organizacji pozarządowych (w tym roku to Amnesty International oraz Kupuj Odpowiedzialnie) – i nie jest tu już tak fajnie, jak można by myśleć.
Pomimo oczywistych minusów organizatorskich, Off Festiwal broni się tym, czym powinien – muzyką. A ta świadczy o jego jakości w sposób niewątpliwy.
Autorką relacji z Off Festiwalu jest Aleksandra Młyńska.
Różnorodność i bogactwo muzyczne, świetna lokalizacja – to niewątpliwe plusy Off Festivalu. Organizatorzy uprzykrzyli życie przyjezdnym, każdorazowo zabierając im zakrętki od butelek z wodą. Po co? To pozostaje tajemnicą. Trzeba dodać, że „utrzymanie się” na festiwalu stanowi nie lada zadanie. Pierwszym punktem jest gastronomia. Pomimo, że różnorodnie, to ostatecznie najeść się na nim, równa się sporo wydać. Kolejna kwestia to fakt, że pomimo kapitału, którym dysponuje festiwal, pole namiotowe w dalszym ciągu jest płatne, a to odstrasza wielu uczestników. A to nie wszystko. Pole jest dostępne tylko dla uczestników i części pracowników, ponieważ część tej drugiej grupy miała obowiązek wracać do domu (brak akredytacji). Dodajmy do tego niechęć organizatorów do goszczenia u siebie organizacji pozarządowych (w tym roku to Amnesty International oraz Kupuj Odpowiedzialnie) – i nie jest tu już tak fajnie, jak można by myśleć.
Pomimo oczywistych minusów organizatorskich, Off Festiwal broni się tym, czym powinien – muzyką. A ta świadczy o jego jakości w sposób niewątpliwy.
Autorką relacji z Off Festiwalu jest Aleksandra Młyńska.