Trudne jest życie fana złych filmów. Poszukując prawdziwych perełek, obrazów tak złych, że aż dobrych, znacznie częściej trafia się na buble, twory wręcz koszmarne, powodujące bóle głowy i nudności. Na całe szczęście, dzieła takie jak: „Ludzie krety” czy „Zabójcze ryjówki” wynagradzają nam nasze cierpienia i udowadniają, że, mimo wszystko, warto szukać. Gorzej jednak, jeśli ktoś wykorzystuje ukochany przez fanów tytuł, powracając do niego po latach i tworząc paskudną, niestrawną wręcz papkę, będącą obrazą dla oryginału. O takiej skandalicznej, oburzającej sytuacji jest właśnie ten tekst.
„Zabójcze ryjówki” (1959) to, dla wielbicieli tego typu obrazów, film absolutnie kultowy. Pojawia się na każdym szanującym się festiwalu poświęconym takiemu kinu (w tym roku można go było obejrzeć na Festiwalu Filmowym Cropp Kultowe) i zawsze może liczyć na wypełnioną po brzegi salę. Przy każdym kolejnym seansie zachwyca coraz bardziej, odkrywając przed widzem swoje mroczne sekrety i tajemnice oraz pokazuje, jakie warunki należy spełnić, by osiągnąć status cult classic. Ryjówki posiadają wszystkie cechy fatalnego monster movie. Jest skrajnie bezsensowny, wypełniony naukowym bełkotem i głupawymi dialogami scenariusz, są sztywni, manieryczni aktorzy (tu na szczególną uwagę zasługuje szwedzka aktorka i modelka Ingrid Goude), kiepska scenografia, boleśnie niskobudżetowa charakteryzacja oraz wiercąca dziurę w mózgu muzyka. Teoretycznie „Return of the Killer Shrews” (2012) również można w ten sposób scharakteryzować, ale kontynuacja wspaniałego hitu jest perfekcyjnym przykładem tego czym różni się film zły od żałosnego.
„Zabójcze ryjówki” (1959) to, dla wielbicieli tego typu obrazów, film absolutnie kultowy. Pojawia się na każdym szanującym się festiwalu poświęconym takiemu kinu (w tym roku można go było obejrzeć na Festiwalu Filmowym Cropp Kultowe) i zawsze może liczyć na wypełnioną po brzegi salę. Przy każdym kolejnym seansie zachwyca coraz bardziej, odkrywając przed widzem swoje mroczne sekrety i tajemnice oraz pokazuje, jakie warunki należy spełnić, by osiągnąć status cult classic. Ryjówki posiadają wszystkie cechy fatalnego monster movie. Jest skrajnie bezsensowny, wypełniony naukowym bełkotem i głupawymi dialogami scenariusz, są sztywni, manieryczni aktorzy (tu na szczególną uwagę zasługuje szwedzka aktorka i modelka Ingrid Goude), kiepska scenografia, boleśnie niskobudżetowa charakteryzacja oraz wiercąca dziurę w mózgu muzyka. Teoretycznie „Return of the Killer Shrews” (2012) również można w ten sposób scharakteryzować, ale kontynuacja wspaniałego hitu jest perfekcyjnym przykładem tego czym różni się film zły od żałosnego.
Największym plusem kultowych Ryjówek jest niezamierzony efekt komiczny i czysty prymitywizm. Wszystko jest tu nieudolne, zrobione na chybcika, po łebkach. Widać, że film powstawał w bardzo krótkim czasie, a ekipa nie traciła energii na sprawy tak małej wagi jak chociażby duble. Dzięki temu mamy możliwość cieszenia się scenami, jakich nie uświadczymy w żadnym innym obrazie. Najlepszym przykładem jest fragment, kiedy główny bohater przypływa wraz z przyjacielem na wyspę i spotyka jej mieszkańców. Widzimy zbliżenia na twarze każdej z postaci, poza jednym pechowym panem, gdyż w tym przypadku zobaczymy jego… krocze. Najwyraźniej podczas kręcenia tej partii obniżył się statyw i nikt się tym zbytnio nie przejął. Montaż zresztą jest jedną z najmocniejszych stron „Zabójczych Ryjówek”, nikogo więc nie powinny dziwić zmiany pory dnia w trakcie jednej sceny czy chaotyczny, często mylący przebieg wydarzeń. Czasem trudno się w tym wszystkim połapać, ale, całe szczęście, fabuła tego dzieła nie należy do skomplikowanych i nie trzeba poświęcać jej zbyt wiele uwagi.
Pochodzenie zabójczych gryzoni jest, jak się można było domyśleć, do granic niedorzeczne. Otóż pewien niezbyt lotny naukowiec postanawia doprowadzić do zmniejszenia wielkości człowieka, by w ten sposób ostatecznie rozwiązać problem przeludnienia Ziemi. Niestety w trakcie eksperymentów na Bogu ducha winnych ryjówkach dochodzi do katastrofy – zwierzęta osiągają wzrost średniej wielkości psów i stają się nieustannie głodnymi maszynami do zabijania. Pełno tu naukowych dywagacji, rozmów, które określić można jedynie jako bełkot, komicznych wpadek i głupotek. Niemal od początku w filmie rządzi i dzieli niezwykle urodziwa Ingrid Goude. Szwedka jest słodko nieporadna, mówi po angielsku z zabawnym akcentem i parę razy wplata w dialogi słowa w rodzimym języku. Zapewne zauważono to dopiero pod koniec zdjęć, gdyż w pewnym momencie aktorka ni z tego ni z owego zaczyna zasypywać głównego bohatera pytaniami w stylu: „Nie dziwi cię, że mieszkamy sami na tej wyspie? Nie zaskoczyły cię ryjówki… i mój dziwny akcent?”. Ostatnie pytanie tak wysoce nie pasuje do panującej atmosfery, że wywołuje ataki histerycznego śmiechu.
Jeśli już o rechotaniu mowa, należy w końcu napomknąć coś niecoś o przerażających maszkarach, próbujących pożreć naszych bohaterów. Fakt, że wspominając o ryjówkach użyłam porównania do psów, jest niezwykle istotny. To właśnie nasi uroczy, czworonożni przyjaciele „zagrali” mordercze poczwary. Obleczone w koce, z dziwnymi, niepodobnymi do niczego maskami na pyskach, wydające dźwięki, których również nie da się do niczego przyrównać, robią piorunujące wrażenie. Są dowodem na to, że zła charakteryzacja potrafi „unieść” cały film, być jego największą wadą i równocześnie zaletą, gdyż sprawia, że seans staje się niezwykłym, niezapominanym doświadczeniem. Wyjaśniają również dlaczego monster movies klasy B sprzed lat tak bardzo górują nad tymi współczesnymi. Brak CGI powodował, że charakteryzatorzy stawali na głowie, by za możliwie najmniejsze pieniądze, stworzyć coś strasznego i przekonującego. Szczęśliwie dla fanów złego kina w 90% przypadków ta sztuka im się nie udawała.
Pochodzenie zabójczych gryzoni jest, jak się można było domyśleć, do granic niedorzeczne. Otóż pewien niezbyt lotny naukowiec postanawia doprowadzić do zmniejszenia wielkości człowieka, by w ten sposób ostatecznie rozwiązać problem przeludnienia Ziemi. Niestety w trakcie eksperymentów na Bogu ducha winnych ryjówkach dochodzi do katastrofy – zwierzęta osiągają wzrost średniej wielkości psów i stają się nieustannie głodnymi maszynami do zabijania. Pełno tu naukowych dywagacji, rozmów, które określić można jedynie jako bełkot, komicznych wpadek i głupotek. Niemal od początku w filmie rządzi i dzieli niezwykle urodziwa Ingrid Goude. Szwedka jest słodko nieporadna, mówi po angielsku z zabawnym akcentem i parę razy wplata w dialogi słowa w rodzimym języku. Zapewne zauważono to dopiero pod koniec zdjęć, gdyż w pewnym momencie aktorka ni z tego ni z owego zaczyna zasypywać głównego bohatera pytaniami w stylu: „Nie dziwi cię, że mieszkamy sami na tej wyspie? Nie zaskoczyły cię ryjówki… i mój dziwny akcent?”. Ostatnie pytanie tak wysoce nie pasuje do panującej atmosfery, że wywołuje ataki histerycznego śmiechu.
Jeśli już o rechotaniu mowa, należy w końcu napomknąć coś niecoś o przerażających maszkarach, próbujących pożreć naszych bohaterów. Fakt, że wspominając o ryjówkach użyłam porównania do psów, jest niezwykle istotny. To właśnie nasi uroczy, czworonożni przyjaciele „zagrali” mordercze poczwary. Obleczone w koce, z dziwnymi, niepodobnymi do niczego maskami na pyskach, wydające dźwięki, których również nie da się do niczego przyrównać, robią piorunujące wrażenie. Są dowodem na to, że zła charakteryzacja potrafi „unieść” cały film, być jego największą wadą i równocześnie zaletą, gdyż sprawia, że seans staje się niezwykłym, niezapominanym doświadczeniem. Wyjaśniają również dlaczego monster movies klasy B sprzed lat tak bardzo górują nad tymi współczesnymi. Brak CGI powodował, że charakteryzatorzy stawali na głowie, by za możliwie najmniejsze pieniądze, stworzyć coś strasznego i przekonującego. Szczęśliwie dla fanów złego kina w 90% przypadków ta sztuka im się nie udawała.
To, co było mocną stroną pierwszych „Zabójczych ryjówek” niemal nie istnieje w ich kontynuacji. Fabuła jest równie absurdalna co w jedynce, ale pozbawiona uczonej paplaniny i siląca się na humor, mocno traci na atrakcyjności. Film miał chyba być głupkowatą parodią à la każda kolejna część „Strasznego filmu”, ale ze znacznie mniejszym budżetem, nieznanymi, pozbawionymi krzty talentu aktorami i paskudnymi, kłującymi w oczy efektami specjalnymi. Postacie są skrajnie przerysowane, ale przy tym kompletnie nie-śmieszne, sceny z założenia komediowe wzbudzają zażenowanie, nawet występujące w śladowych ilościach praktyczne efekty specjalne (pyski ryjówek z bliska) nie dorównują oryginałowi. Historia grupki ludzi kręcących reality show na wyspie, na której wiele lat wcześniej rozegrał się koszmar, nie wciąga, nie bawi, nie przeraża. Każda kolejna scena wprawia w konsternację, wywołuje zawroty głowy oraz odruchy wymiotne. CGI jest skrajnie paskudne, wręcz uwłacza znakomitej charakteryzacji z poprzedniczki. Animacja ryjówek woła o pomstę do nieba, przedstawia szczyt sztuczności i ohydy. Zdjęcia są słabe, montaż nie zachwyca, a dłuższe słuchanie fatalnie dopasowanej muzyki może spowodować trwałe uszkodzenie słuchu. Filmowi nie pomagają nawet urywki z poprzedniej części, ani nawet fakt, że w Thorna Shermana (głównego bohatera pierwszych „Zabójczych ryjówek”) ponownie wciela się wiekowy już James Best. Oliwy do ognia dolewają pseudo-dowcipne dialogi, jak ten, kiedy jeden z aktorów podchodzi do stojącej nieopodal grupki, trzymając w dłoni urwaną rękę kolegi i na pytanie „Co to?” odpowiada bez emocji „To jest ręka”. Poważnie?!
„Powrót zabójczych ryjówek” uwłacza oryginałowi. Jest to film nędzny, żenujący, głupi do granic, brzydki i nikomu niepotrzebny. Nie wiem kto miałby być docelowym odbiorcą tego wytworu, widzę w nim jednak pewną wartość. Jest znakomitym przykładem na to, że klasyki powinno się zostawić w spokoju, nawet jeśli są to obrazy uważane za najgorsze w historii kina. Niech pozostaną nietknięte, bawiąc kolejne pokolenia widzów.
„Powrót zabójczych ryjówek” uwłacza oryginałowi. Jest to film nędzny, żenujący, głupi do granic, brzydki i nikomu niepotrzebny. Nie wiem kto miałby być docelowym odbiorcą tego wytworu, widzę w nim jednak pewną wartość. Jest znakomitym przykładem na to, że klasyki powinno się zostawić w spokoju, nawet jeśli są to obrazy uważane za najgorsze w historii kina. Niech pozostaną nietknięte, bawiąc kolejne pokolenia widzów.
#NajgorszeFilmyŚwiata opisuje Marta Klon.