Lubię płyty, które wewnętrznie „grają”. Grają w znaczeniu kompozycyjnym i, tym samym, tworzą pieczołowicie przemyślaną całostkę, której poszczególne elementy stanowią wzajemne dopełnienie. Zawsze szukam konkretnej kreacji, historii i narracji. Nie dla mnie randomowe, na siłę sklejone ze sobą ułamki, co nie znaczy jednak, że zachwycam się monotematycznością. Raczej mam na myśli finezyjną prostotę, taką, która ujmuje i pozwala na wzięcie spokojnego, głębokiego oddechu. Moje zmęczenie wszechogarniającym przesytem udało się uśmierzyć Markowi Kozelkowi.
Pierwsze przesłuchanie „Benji” mogłabym porównać chyba tylko do dwóch wcześniejszych doświadczeń — chłonięcia „Into the Wild” Eddiego Veddera oraz poznania „At Glade” Fismolla. Mimo wszystko, jest to zupełnie inne wrażenie. Vedder ma głos Boga, a Fismoll to włóczęga, który łączy w swojej muzyce delikatność z chłodem. Z kolei Sun Kil Moon odrobinę szorstko relacjonuje przeszłe, jakże dziwaczne opowieści. Nie znajdziemy tu wokalnych popisów ani bogatej różnorodności akompaniamentu, ponieważ znakiem rozpoznawczym albumu jest zminimalizowany songwriting. I za to Kozelkowi niech będą dzięki!
Ile w tej płycie amerykańskości? Wiele, ale nie w naszym typowym rozumieniu. Kiedy słucham „Carissy”, która jest doskonałą zapowiedzią późniejszych utworów, czuję zapach iglastego lasu, dogasającego ogniska i letniego wieczoru. Zadowalające uczucie, ale tego mamy już przecież w muzyce na pęczki. Co prawda, jest jeszcze atmosfera roadtripu przez wyżyny Ameryki Północnej oraz rozmazany w oczach obraz natury, wiernie odwzorowany na okładce. Trochę lepiej, bo na odwieczne, najważniejsze pytania „jak to jest zrobione, z czego jest zrobione?” można już odpowiedzieć dwutorowo. Niestety, wciąż niewystarczająco.
Pierwsze przesłuchanie „Benji” mogłabym porównać chyba tylko do dwóch wcześniejszych doświadczeń — chłonięcia „Into the Wild” Eddiego Veddera oraz poznania „At Glade” Fismolla. Mimo wszystko, jest to zupełnie inne wrażenie. Vedder ma głos Boga, a Fismoll to włóczęga, który łączy w swojej muzyce delikatność z chłodem. Z kolei Sun Kil Moon odrobinę szorstko relacjonuje przeszłe, jakże dziwaczne opowieści. Nie znajdziemy tu wokalnych popisów ani bogatej różnorodności akompaniamentu, ponieważ znakiem rozpoznawczym albumu jest zminimalizowany songwriting. I za to Kozelkowi niech będą dzięki!
Ile w tej płycie amerykańskości? Wiele, ale nie w naszym typowym rozumieniu. Kiedy słucham „Carissy”, która jest doskonałą zapowiedzią późniejszych utworów, czuję zapach iglastego lasu, dogasającego ogniska i letniego wieczoru. Zadowalające uczucie, ale tego mamy już przecież w muzyce na pęczki. Co prawda, jest jeszcze atmosfera roadtripu przez wyżyny Ameryki Północnej oraz rozmazany w oczach obraz natury, wiernie odwzorowany na okładce. Trochę lepiej, bo na odwieczne, najważniejsze pytania „jak to jest zrobione, z czego jest zrobione?” można już odpowiedzieć dwutorowo. Niestety, wciąż niewystarczająco.
Odbijam się od tej konwencjonalności – znamy ją nie od dziś, nie urodziliśmy się wczoraj. Kozelek jedenaście razy ukazuje Amerykę smutną, trawioną strachem i zmartwieniem („worry to death”!). Tak, zwariowaną, ale nie ma to nic wspólnego ze zoperowanymi ludźmi Hollywoodu czy głośnym tyglem narodów na ulicach Nowego Jorku. Śmierć Carissy spowodowana wybuchem dezodorantu wprawia w konsternację. Wujek zresztą skończył podobnie, umierając przypadkowo podczas palenia śmieci w swoim ogródku za domem. Takich tekstów dawno nie słyszeliście. Czy są bardziej komiczne, czy tragiczne? Nie wiem (z niewielkim wskazaniem na opcję numer dwa). Jedno jest pewne – otrzymaliśmy wreszcie Amerykę wyostrzoną, bardziej europejską. Dobrze odpocząć od zapychającego obrazu konsumpcjonizmu, Ameryki wszystkiego i niczego. W kinematografii takie ujęcie funkcjonuje od dawna na porządku dziennym, natomiast w muzyce spotykam się z tym po raz pierwszy. I to właśnie wyróżnia Kozelka, bo przecież ani jego głos, ani muzyka nie są czymś rewolucyjnym. Kluczem jest precyzyjna, świeża konstrukcja, sprawne połączenie nitek, które, pisząc najprościej, układają się w solidny splot.
Najpierw myślałam, że wszechobecna śmierć jest tu potraktowana jako eksperyment. Później nastawiłam się na uwypuklone przemijanie, któremu eksperyment może tylko „pomóc”. Chyba jednak chodzi o coś innego. Jak Sun Kil Moon zakończył „Benji”? W „Ben's my friend” pojawiają się saksofon i perkusja. Nikt nie ginie, co więcej, na początku słyszymy:
[…] I needed one more track to finish up my record
I was feeling out of fuel and uninspired [...].
Najpierw myślałam, że wszechobecna śmierć jest tu potraktowana jako eksperyment. Później nastawiłam się na uwypuklone przemijanie, któremu eksperyment może tylko „pomóc”. Chyba jednak chodzi o coś innego. Jak Sun Kil Moon zakończył „Benji”? W „Ben's my friend” pojawiają się saksofon i perkusja. Nikt nie ginie, co więcej, na początku słyszymy:
[…] I needed one more track to finish up my record
I was feeling out of fuel and uninspired [...].
Ta płyta jest na wskroś prywatna, ale dopiero w ostatnim utworze padają słowa tak dobitnie świadczące o literackości tekstu, o tym, że może to ironia, zabawa, albo, wręcz przeciwnie, autentyczne uzewnętrznienie się, historie prawdziwe. Przemijanie jest nie tylko ukazane w kontekście rodziny podmiotu (gorzkie „I Can't Live Without My Mother's Love) i jego samego („I can't explain it / it's a middle age thing" z „Ben's My Friend”), ale to właściwie wyeksponowanie zamierania otoczenia melancholijnego dziecka. Z każdą śmiercią bliskich jego świat nie umiera, a, co znaczące, zamiera. Za chwilę przecież znów jest szczęśliwy, lecz chodzi o ten szczególny moment, który widać w najpiękniejszym utworze z tej płyty, „I Watched The Film The Song Remains The Same”:
[…] When we got the call that my grandmother passed
The nervous tension I'd been feeling for months broke
And strangely I laughed
Then I went to my bedroom and I lay down
And in my tears and in the heaviness of everything I drowned [...].
Tym melancholijnym dzieckiem może być każdy z nas. Kolejny, a ściślej ostatni punkt dla Kozelka ode mnie. Przekaz jest niezmiernie banalny: po prostu posłuchajcie.
#PlatzSłucha to cykl poświęcony najnowszej i najlepszej muzyce alternatywnej, ale także wspomnieniom najciekawszych płyt z kilkunastu ubiegłych lat.
Autorką recenzji jest Martyna Kula.
[…] When we got the call that my grandmother passed
The nervous tension I'd been feeling for months broke
And strangely I laughed
Then I went to my bedroom and I lay down
And in my tears and in the heaviness of everything I drowned [...].
Tym melancholijnym dzieckiem może być każdy z nas. Kolejny, a ściślej ostatni punkt dla Kozelka ode mnie. Przekaz jest niezmiernie banalny: po prostu posłuchajcie.
#PlatzSłucha to cykl poświęcony najnowszej i najlepszej muzyce alternatywnej, ale także wspomnieniom najciekawszych płyt z kilkunastu ubiegłych lat.
Autorką recenzji jest Martyna Kula.