Nie czytam książek o modzie. Nudzą mnie te wszystkie ładnie wydane albumy o Coco Chanel czy Yvie Saint Laurencie, w których więcej jest zdjęć niż treści. Nudzą mnie też poradniki, w których rodzime celebrytki radzą paniom o szerokich biodrach zakładać spódnice w kształcie litery A, a french chic sprowadzają do noszenia dżinsów i koszulek w paski. Dlatego, gdy kilka miesięcy temu Wydawnictwo Czarne ogłosiło, że już wkrótce wyda książkę o modzie w PRL-u, byłam zaintrygowana. Moda w PRL-u? Serio? Coś takiego w ogóle istniało?
Dla większości dwudziestolatek brzmi to nieprawdopodobnie – PRL kojarzy się z kolejkami po papier toaletowy, kartkami na cukier i ogólnopolskim wzdychaniem, że „to strasznie ciężkie czasy były”, więc gdzie jest tu miejsce na modę? Okazuje się, że było go sporo – tuż po wojnie bardzo szybko chciano wrócić do normalności, a coś tak błahego jak ubiór było jednym z jej wyznaczników.
Najważniejszym miejscem dla wielu był bazar nazywany „ciuchami”. Na „ciuchach” można było spotkać artystów, żony dyrektorów i wycieczki z całego kraju. Miejsce, o którym niejedni mówili, że to składowisko piękna, pożywienie dla estetów, wreszcie – że to okno na Zachód. Nikogo nie dziwiły gwiazdy estrady przymierzające buty i sukienki czy burkliwe i nieprzyjemne handlarki, które sprawnie pozbywały się niezdecydowanych klientów. Na placu Szembeka mieszały się stanowiska i poglądy, a ludzi łączyła rzecz nadrzędna – stosy ubrań, butów i dodatków pochodzących z zagranicznych paczek. Oprócz „ciuchów” był jeszcze sklep „Feniks” założony przez Jadwigę Grabowską, wzór przedwojennego szyku; była „Moda Polska”, nieosiągalna elegancja, wzbudzająca tęsknotę i zazdrość wielu. Wreszcie był i „Przekrój”, a wraz z nim Barbara Hoff, dziennikarka z lekkim piórem, która dziś nie chcąc mówić o dawnych czasach, powtarza tylko, że „moda jest ważna, gdy o coś walczy”. W magazynie „Ty i Ja”, prowadzonym na światowym poziomie przez Teresę Kuczyńską, modzie poświęcano tyle samo miejsca, co literaturze. W Polsce obok zdobywania przydziału papieru na wydanie gazety, działo się wiele fantastycznych rzeczy. I o tym właśnie są "To nie są moje wielbłądy".
Peerelowski świat mody, opisany przez Boćkowską, to nieustanny stan wojny, wieczne starcia pomiędzy projektantami, którzy chcieli widzieć Polaków ubranych jak mieszkańców Paryża czy Londynu, a władzą, która traktowała odzieżowy przemysł jako charakter użytkowy. Dysonans pomiędzy dążeniami władzy do wypełnienia kolejnego planu pięcioletniego a potrzebami zwykłych ludzi, którzy poprzez ubiór chcieli podkreślić własną indywidualność i zaspokoić potrzeby estetyczne, był ogromny. Okazuje się, że coś tak trywialnego jak walka o guziki mogło być jednocześnie walką opozycyjną, a wykrój nowej spódnicy był wąską szczeliną w ciasnym nakryciu komunistycznej propagandy, przez którą widać było wytęskniony Zachód.
Książka Boćkowskiej doskonale pokazuje, że potrzeba indywidualności od zawsze towarzyszyła ludziom. Gdy system narzuca nie tylko ideologię, ale także ubiór, trzeba lawirować pomiędzy surowym okiem partyjnej cenzury a Paryżem, dając zarówno partii jak i ludziom to, czego pragną. Wbrew pozorom, nie jest to jednak książka o projektach, wykrojach i materiałach – to coś znacznie ważniejszego – to doskonały reportaż o ludziach, świetne poparcie tezy, według której moda to przede wszystkim ludzie. Projektantka mody Jadwiga Grabowska w kostiumie Chanel z elegancką torebką, która równie dobrze mogłaby być redaktor naczelną „Vogue’a”. Kolejna – Barbara Hoff – która pisząc o modzie w „Przekroju”, pokazywała milionom Polek, jak ze spodni zrobić spódnicę, a później projektowała kolekcje, o których marzyło pół Polski. To tylko dwie z wielu postaci pojawiających się w opowieści Boćkowskiej. Cała rzesza osób tworzących polską modę – od projektantów i modelek do krawcowych – to miłośnicy piękna, którym trudno było się odnaleźć w komunistycznej rzeczywistości. Ich działania były odpowiedzią na potrzeby zwykłych ludzi, którzy ponad wszystko pragnęli normalności zahaczającej o odrobiny przedwojennej elegancji i nowoczesnego, zachodniego sznytu.
"To nie są moje wielbłądy" to książka napisana na przekór tym wszystkim, którzy mówią, że o modzie nie da się nic ciekawego napisać. Boćkowska zdecydowanie nie poświęca uwagi fasonom i detalom, zamiast tego skupia się na tych, którzy to wszystko tworzyli. Godziny spędzone na rozmowach, ogromna ilość przejrzanych dokumentów i niesamowicie barwny reporterski język składają się na wyjątkowość tej publikacji. Boćkowska to autorka, której nie wystarczyły ogólniki o ówczesnej kreatywności, spódnicach z tetry i kolejkach po projekty Barbary Hoff. Ilość informacji jednak nie przytłacza, a zamiast tego uzyskujemy obraz, który nie jest tak monochromatyczny jak większość opowieści o czasach PRL. Jeżeli dodamy do tego niezwykle udaną i przemyślaną szatę graficzną, możemy być pewni, że to naprawdę świetna pozycja. Można polecić ją nie tylko tym, którzy są zainteresowani modą czy PRL-em, ale także tym, którzy cenią sobie dobrze napisaną historię-reportaż, z której można się wiele dowiedzieć. W dzisiejszych czasach, gdy moda jest fast, a stanie w kolejkach związane jest jedynie z premierą kolejnej kolekcji wieńczącej kolaborację H&M z projektantem z wyższej półki, ta książka może być również wspaniałym pretekstem do rozmyślań na temat mody, będącej efektem przemian społecznych i odzwierciedleniem nastrojów społeczeństwa.
Tekst jest częścią cyklu #PlatzCzyta, w którym odkrywamy mało znane, literackie perełki oraz mówimy o najciekawszych nowościach wydawniczych.
Autorką tekstu jest Eta Kalamorz.
Najważniejszym miejscem dla wielu był bazar nazywany „ciuchami”. Na „ciuchach” można było spotkać artystów, żony dyrektorów i wycieczki z całego kraju. Miejsce, o którym niejedni mówili, że to składowisko piękna, pożywienie dla estetów, wreszcie – że to okno na Zachód. Nikogo nie dziwiły gwiazdy estrady przymierzające buty i sukienki czy burkliwe i nieprzyjemne handlarki, które sprawnie pozbywały się niezdecydowanych klientów. Na placu Szembeka mieszały się stanowiska i poglądy, a ludzi łączyła rzecz nadrzędna – stosy ubrań, butów i dodatków pochodzących z zagranicznych paczek. Oprócz „ciuchów” był jeszcze sklep „Feniks” założony przez Jadwigę Grabowską, wzór przedwojennego szyku; była „Moda Polska”, nieosiągalna elegancja, wzbudzająca tęsknotę i zazdrość wielu. Wreszcie był i „Przekrój”, a wraz z nim Barbara Hoff, dziennikarka z lekkim piórem, która dziś nie chcąc mówić o dawnych czasach, powtarza tylko, że „moda jest ważna, gdy o coś walczy”. W magazynie „Ty i Ja”, prowadzonym na światowym poziomie przez Teresę Kuczyńską, modzie poświęcano tyle samo miejsca, co literaturze. W Polsce obok zdobywania przydziału papieru na wydanie gazety, działo się wiele fantastycznych rzeczy. I o tym właśnie są "To nie są moje wielbłądy".
Peerelowski świat mody, opisany przez Boćkowską, to nieustanny stan wojny, wieczne starcia pomiędzy projektantami, którzy chcieli widzieć Polaków ubranych jak mieszkańców Paryża czy Londynu, a władzą, która traktowała odzieżowy przemysł jako charakter użytkowy. Dysonans pomiędzy dążeniami władzy do wypełnienia kolejnego planu pięcioletniego a potrzebami zwykłych ludzi, którzy poprzez ubiór chcieli podkreślić własną indywidualność i zaspokoić potrzeby estetyczne, był ogromny. Okazuje się, że coś tak trywialnego jak walka o guziki mogło być jednocześnie walką opozycyjną, a wykrój nowej spódnicy był wąską szczeliną w ciasnym nakryciu komunistycznej propagandy, przez którą widać było wytęskniony Zachód.
Książka Boćkowskiej doskonale pokazuje, że potrzeba indywidualności od zawsze towarzyszyła ludziom. Gdy system narzuca nie tylko ideologię, ale także ubiór, trzeba lawirować pomiędzy surowym okiem partyjnej cenzury a Paryżem, dając zarówno partii jak i ludziom to, czego pragną. Wbrew pozorom, nie jest to jednak książka o projektach, wykrojach i materiałach – to coś znacznie ważniejszego – to doskonały reportaż o ludziach, świetne poparcie tezy, według której moda to przede wszystkim ludzie. Projektantka mody Jadwiga Grabowska w kostiumie Chanel z elegancką torebką, która równie dobrze mogłaby być redaktor naczelną „Vogue’a”. Kolejna – Barbara Hoff – która pisząc o modzie w „Przekroju”, pokazywała milionom Polek, jak ze spodni zrobić spódnicę, a później projektowała kolekcje, o których marzyło pół Polski. To tylko dwie z wielu postaci pojawiających się w opowieści Boćkowskiej. Cała rzesza osób tworzących polską modę – od projektantów i modelek do krawcowych – to miłośnicy piękna, którym trudno było się odnaleźć w komunistycznej rzeczywistości. Ich działania były odpowiedzią na potrzeby zwykłych ludzi, którzy ponad wszystko pragnęli normalności zahaczającej o odrobiny przedwojennej elegancji i nowoczesnego, zachodniego sznytu.
"To nie są moje wielbłądy" to książka napisana na przekór tym wszystkim, którzy mówią, że o modzie nie da się nic ciekawego napisać. Boćkowska zdecydowanie nie poświęca uwagi fasonom i detalom, zamiast tego skupia się na tych, którzy to wszystko tworzyli. Godziny spędzone na rozmowach, ogromna ilość przejrzanych dokumentów i niesamowicie barwny reporterski język składają się na wyjątkowość tej publikacji. Boćkowska to autorka, której nie wystarczyły ogólniki o ówczesnej kreatywności, spódnicach z tetry i kolejkach po projekty Barbary Hoff. Ilość informacji jednak nie przytłacza, a zamiast tego uzyskujemy obraz, który nie jest tak monochromatyczny jak większość opowieści o czasach PRL. Jeżeli dodamy do tego niezwykle udaną i przemyślaną szatę graficzną, możemy być pewni, że to naprawdę świetna pozycja. Można polecić ją nie tylko tym, którzy są zainteresowani modą czy PRL-em, ale także tym, którzy cenią sobie dobrze napisaną historię-reportaż, z której można się wiele dowiedzieć. W dzisiejszych czasach, gdy moda jest fast, a stanie w kolejkach związane jest jedynie z premierą kolejnej kolekcji wieńczącej kolaborację H&M z projektantem z wyższej półki, ta książka może być również wspaniałym pretekstem do rozmyślań na temat mody, będącej efektem przemian społecznych i odzwierciedleniem nastrojów społeczeństwa.
Tekst jest częścią cyklu #PlatzCzyta, w którym odkrywamy mało znane, literackie perełki oraz mówimy o najciekawszych nowościach wydawniczych.
Autorką tekstu jest Eta Kalamorz.