W zeszłą niedzielę moja kuzynka miała komunię. Dostała nowy telefon, tableta ma już od dawna, podobnie jak jej młodszy, czteroletni brat. Radości z prezentu nie było końca, a i M. po ceremonii przepadła gdzieś na resztę dnia. Jak nie trudno się domyśleć – pochłonęła ją internetowa otchłań filmików z gier i bajek. Towarzyszył jej O. zawzięcie dążący do zwycięstwa w grze na tablecie.
Przypatrywałam im się dłuższą chwilę. Pamiętam, że na swój pierwszy komputer czekałam do 6 klasy podstawówki. Do tamtej pory zastępowała mi go gra telewizyjna i popularne wówczas jajko tamagotchi, które można było dostać praktycznie w każdym osiedlowym kiosku, a teraz można je znaleźć na półce z innymi sprzętami multimedialnymi w kosmicznych cenach. Mimo wszystko nie te zabawy wspominam najlepiej. Najwięcej frajdy sprawiało ganianie po podwórku w wysłużonych dresach i nasz mały uliczny handel jabłkami z sadu bądź tak zwaną przez nas lemoniadą, która była niczym innym jak zwykłym zagęszczonym sokiem z owoców produkcji dziadka, rozcieńczonym wodą. Ile było frajdy, kiedy okoliczne dzieciaki biegały w tę i z powrotem kupując nasze specjały za symboliczną (a wtedy dla nas duże pieniądze) złotówkę. Aby wrócić choć na chwilę do tych momentów, wybrałam się do kina na ekranizację książki Astrid Lindgren "Dzieci z Bullerbyn". Ten szwedzkiej produkcji film z 1986 roku w reżyserii Lasse Hallström sprawił, że znów weszłam w skórę dziewczynki z palmą na głowie, umorusaną ziemią z podwórka. Przygody dzieci rozgrywają się w małej, szwedzkiej wiosce Bullerbyn, w której są zaledwie trzy zagrody, gdzie wszyscy się znają. Moją osobistą sympatię do filmu wzmaga właśnie wizja wioski, z przepięknymi polnymi krajobrazami, z sielskim klimatem. Lisa, Britta, Anna, Olle, Lasse i Bosse nie znają tabletów i gier komputerowych, ba, nie znają nawet telewizji. Dzięki bogatej wyobraźni przeżywają na codzień niezwykłe przygody, przez które często wpadają w małe tarapaty, z których jednak zawsze udaje im się wywinąć. Spanie w stodole na sianie, plewienie rzepy, zdobywanie wyspy odkrywców na stawie, to tylko nieliczne z zabaw gromadki. Film pokazuje jak może wyglądać szczęśliwe, beztroskie dzieciństwo, o które we współczesnym świecie wydaje się być coraz trudniej. Ukazuje też siłę prawdziwych relacji między rówieśnikami. Dzieciaki z Bullerbyn wysyłają sobie listy przez sąsiadujące okna, nie muszą się umawiać, ani dzwonić do siebie w celu spotkania. Czas spędzony wspólnie jest czasem nieocenionym, liczy się każdy pomysł, radość z drobnych, prostych rzeczy. Droga po zakupy w pobliskim sklepie staje się okazją do stworzenia piosenki. Obcowanie z przyrodą odgrywa bardzo ważną rolę w codziennym życiu dzieci. W filmie zobaczymy też jak ludzie z małej, szwedzkiej wioski celebrują tradycje i okoliczne święta, jak od dzieciństwa wpajane są dzieciom najważniejsze wartości, normy i zasady, które wciąż są aktualne.
Łezka kręci się w oku, kiedy myślę o swoim dzieciństwie, beztroskim czasie zabawy, pomysłów i nawiązywania pierwszych przyjaźni. Mimo upływu lat, postępu technologii, pielęgnuję w sobie wspomnienia tamtych chwil.
Autorką felietonu jest Magdalena Herman.
Przypatrywałam im się dłuższą chwilę. Pamiętam, że na swój pierwszy komputer czekałam do 6 klasy podstawówki. Do tamtej pory zastępowała mi go gra telewizyjna i popularne wówczas jajko tamagotchi, które można było dostać praktycznie w każdym osiedlowym kiosku, a teraz można je znaleźć na półce z innymi sprzętami multimedialnymi w kosmicznych cenach. Mimo wszystko nie te zabawy wspominam najlepiej. Najwięcej frajdy sprawiało ganianie po podwórku w wysłużonych dresach i nasz mały uliczny handel jabłkami z sadu bądź tak zwaną przez nas lemoniadą, która była niczym innym jak zwykłym zagęszczonym sokiem z owoców produkcji dziadka, rozcieńczonym wodą. Ile było frajdy, kiedy okoliczne dzieciaki biegały w tę i z powrotem kupując nasze specjały za symboliczną (a wtedy dla nas duże pieniądze) złotówkę. Aby wrócić choć na chwilę do tych momentów, wybrałam się do kina na ekranizację książki Astrid Lindgren "Dzieci z Bullerbyn". Ten szwedzkiej produkcji film z 1986 roku w reżyserii Lasse Hallström sprawił, że znów weszłam w skórę dziewczynki z palmą na głowie, umorusaną ziemią z podwórka. Przygody dzieci rozgrywają się w małej, szwedzkiej wiosce Bullerbyn, w której są zaledwie trzy zagrody, gdzie wszyscy się znają. Moją osobistą sympatię do filmu wzmaga właśnie wizja wioski, z przepięknymi polnymi krajobrazami, z sielskim klimatem. Lisa, Britta, Anna, Olle, Lasse i Bosse nie znają tabletów i gier komputerowych, ba, nie znają nawet telewizji. Dzięki bogatej wyobraźni przeżywają na codzień niezwykłe przygody, przez które często wpadają w małe tarapaty, z których jednak zawsze udaje im się wywinąć. Spanie w stodole na sianie, plewienie rzepy, zdobywanie wyspy odkrywców na stawie, to tylko nieliczne z zabaw gromadki. Film pokazuje jak może wyglądać szczęśliwe, beztroskie dzieciństwo, o które we współczesnym świecie wydaje się być coraz trudniej. Ukazuje też siłę prawdziwych relacji między rówieśnikami. Dzieciaki z Bullerbyn wysyłają sobie listy przez sąsiadujące okna, nie muszą się umawiać, ani dzwonić do siebie w celu spotkania. Czas spędzony wspólnie jest czasem nieocenionym, liczy się każdy pomysł, radość z drobnych, prostych rzeczy. Droga po zakupy w pobliskim sklepie staje się okazją do stworzenia piosenki. Obcowanie z przyrodą odgrywa bardzo ważną rolę w codziennym życiu dzieci. W filmie zobaczymy też jak ludzie z małej, szwedzkiej wioski celebrują tradycje i okoliczne święta, jak od dzieciństwa wpajane są dzieciom najważniejsze wartości, normy i zasady, które wciąż są aktualne.
Łezka kręci się w oku, kiedy myślę o swoim dzieciństwie, beztroskim czasie zabawy, pomysłów i nawiązywania pierwszych przyjaźni. Mimo upływu lat, postępu technologii, pielęgnuję w sobie wspomnienia tamtych chwil.
Autorką felietonu jest Magdalena Herman.