Ostrzegam, to będzie typowy panegiryk, więc jeśli masz alergię na nadmierne pochwały, wiesz, co robić. Wystawiam (z pełną świadomością) laurkę grze, która jest jeszcze niedokończona – twórcy wypuszczają ją w epizodach, w maju wydany został trzeci (na pięć planowanych). Do tego skrótowy opis fabuły na pewno Cię nie zachęci, a grafika, którą zobaczysz na screenach czy video, nie zachwyci. Mimo to: „Life Is Strange” jest najlepszą grą video na świecie.
Małe miasteczko Arcadia Bay w stanie Oregon. To tu znajduje się Blackwell Academy, na której studia rozpoczyna Max Caufield. Dziewczyna wraca do swojego rodzinnego miasta po pięciu latach i spotyka przyjaciółkę z lat młodości, Chloe, która nie jest tą samą grzeczną dziewczyną, co kiedyś. Razem chcą rozwiązać zagadkę zaginięcia Rachel Amber, bliskiej znajomej Chloe. I rozpoczynają tym samym tak wielowątkową przygodę, że jej streszczenie jest chyba niemożliwe. Mamy tu do czynienia i ze zwykłym licealnym życiem (kujony kontra piękni i bogaci, hipsterzy kontra futboliści i cheerleaderki), i z problemami w rodzinnym domu (dysfunkcyjna rodzina przyjaciółki Max), i z mocno podejrzanym klubem studenckim, który znęca się psychicznie nad jedną z uczennic, i z prawdziwymi kryminalistami, którzy grożą głównej bohaterce (a ta ma ledwo 18 lat) śmiercią. Dodajmy do tego niebywały zmysł fotograficzny Max, umiejętność cofania się w czasie, apokaliptyczne wizje i dużą dawkę pięknych lokacji, a otrzymujemy świetny pomysł na amerykański serial dla nastolatków. Ale nie na grę! Też tak myślałem, do czasu.
Fabuła wciąga, bo dosłownie czujemy się, jakbyśmy oglądali prosty, przyjemny i nawet ambitny serial, tyle że, jako gracze, mamy wpływ na jego akcję. A problemów, z którymi przychodzi nam się zmierzyć, jest wiele – od prozaicznych (jak podlanie kwiatka, pomoc koledze w eksperymencie chemicznym, czy podpisanie petycji), przez ważniejsze, lecz nie mające wielkiego wpływu na główny wątek (jak zgoda na randkę z największym szkolnym kujonem, czy naśmiewanie się z uczelnianej „drama queen”), po bardzo trudne i zmieniające w akcji gry właściwie wszystko (tu może spoilerował nie będę). Musimy pamiętać, że każda decyzja ma wpływ na rozwój wydarzeń. W „Life Is Strange” warto rozglądać się po lokacjach, ponieważ każde miejsce skrywa kilkanaście wskazówek, smaczków czy tak zwanych „inside stories”, których odkrywanie daje niesamowitą frajdę. Fani „Twin Peaks” podskoczą, gdy znajdą na jednym z luster napis „Fire walk with me”, spostrzegawczy „Whomaniacy” na pewno zauważą kilka odwołań do ich ulubionej postaci, a nałogowo oglądający seriale i filmy będą obserwować każdą samochodową tablicę rejestracyjną (sprawdźcie dlaczego). Wsiąkanie w świat Arcadia Bay następuje momentalnie, i miasta po dwóch godzinach gry (około tyle potrzeba, aby rozegrać jeden epizod) naprawdę nie chce się opuszczać.
Szczególnie, że to, jak zostały owe lokacje namalowane (serio, wszystkie tekstury zostały stworzone ręcznie przez genialnych grafików), zasługuje na owacje na stojąco. Nie jest to realistyczne odwzorowanie świata, jak w najnowszym „GTA V” czy „Wiedźminie”, ale impresjonistyczny klimat, oddanie piękna stanu Oregon oraz „instagramowa” zabawa filtrami i światłem sprawia, że można spędzić kilka godzin na samym zachwycaniu się niektórymi krajobrazami (latarnia morska na klifie czy kilkuminutowe filmowe końcówki każdego z odcinków). Do tego wspaniale dopasowana indie-folkowa i rockowa muzyka (zakończenie pierwszego odcinka piosenką „Obstacles” Syda Mattersa, czy rozpoczęcie drugiego kawałkiem „Something Good” Alt-J – majstersztyk) oraz magiczny, oryginalny soundtrack dają temu tytułowi jeszcze większą moc.
Szczególnie, że to, jak zostały owe lokacje namalowane (serio, wszystkie tekstury zostały stworzone ręcznie przez genialnych grafików), zasługuje na owacje na stojąco. Nie jest to realistyczne odwzorowanie świata, jak w najnowszym „GTA V” czy „Wiedźminie”, ale impresjonistyczny klimat, oddanie piękna stanu Oregon oraz „instagramowa” zabawa filtrami i światłem sprawia, że można spędzić kilka godzin na samym zachwycaniu się niektórymi krajobrazami (latarnia morska na klifie czy kilkuminutowe filmowe końcówki każdego z odcinków). Do tego wspaniale dopasowana indie-folkowa i rockowa muzyka (zakończenie pierwszego odcinka piosenką „Obstacles” Syda Mattersa, czy rozpoczęcie drugiego kawałkiem „Something Good” Alt-J – majstersztyk) oraz magiczny, oryginalny soundtrack dają temu tytułowi jeszcze większą moc.
A tak szczerze – polecam tę grę z powodu finału trzeciego odcinka. Bo zaskakuje, wręcz rozwala na łopatki, dekonstruuje całą historię, sprawia, że oczekiwanie na kolejny epizod boli dwa razy mocniej i wreszcie – wzrusza. Nawet tych, co to się przechwalają, że nigdy nie ronią łez. Spróbujcie „Life Is Strange”.
Tekst jest częścią cyklu #PlatzGra, w którym wprowadzamy Was w świat najciekawszych gier video.
Autorem tekstu jest Kuba Jeziorek.
Tekst jest częścią cyklu #PlatzGra, w którym wprowadzamy Was w świat najciekawszych gier video.
Autorem tekstu jest Kuba Jeziorek.