Dobro i zło muszą istnieć obok siebie, a człowiek musi dokonywać wyboru.
Mahatma Gandhi
Dobro i zło. Jedno nie może egzystować bez drugiego. Dobro nie miałoby żadnej wartości, gdyby nie przeciwwaga w postaci zła. Zło stałoby się czymś naturalnym, jeśli nie toczyłoby nieustannej walki z dobrem. Czym byłoby więc kino bez tzw. „złych filmów”? Jak docenialibyśmy dzieła wspaniałe, wyjątkowe, gdyby nie było tych tandetnych i kiczowatych?
Czy „Batman – Początek” został tak ciepło przyjęty tylko ze względu na swoją widowiskowość i znakomitą obsadę aktorską, czy może na jego pozytywny odbiór wpłynęła spektakularna klęska „Batman & Robin” z 1997 roku ? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, jednak jedno jest pewne – „złe filmy” są nieodłączną częścią historii kinematografii i mają swoich oddanych fanów. Dziwne? W głowie niemal natychmiast zaczynają kłębić się wątpliwości, bo przecież jak można oglądać obrazy, którym przypięto łatkę kina niskich lotów? Nie lepiej rozkoszować się znakomitą grą aktorską w „Ojcu Chrzestnym” czy zapierającymi dech w piersiach zdjęciami w „Życiu Pi”? Okazuje się, że czasami kartonowa scenografia i drewniane aktorstwo dają znacznie więcej frajdy niż wszelkie wodotryski wysokobudżetowych produkcji. Dlatego zapraszam na mój cykl poświęcony filmom pozornie kiepskim i bezwartościowym, w którym postaram się udowodnić, że „złe kino”, wbrew obiegowej opinii, ma wiele do zaoferowania.
Na początku należałoby zadać sobie fundamentalne pytanie: „czym są owe złe filmy i jak rozróżnić te warte uwagi od tych zupełnie bez wartości?” Nie ma na to łatwej odpowiedzi. W końcu zarówno niesławny polski „Kac Wawa” jak i „Atak kobiety olbrzyma” określane są mianem szmiry, jednak pierwszy z tych tytułów zbliża się raczej do kategorii „żałosny”, podczas gdy drugi dryfuje w stronę „absurdalnie śmiesznego”. Jednym z pierwszych kryteriów wyboru tego typu dzieł powinien być właśnie tytuł. Zdarza się oczywiście, że zwiedzie on nas na manowce, jednakże nader często odkrywa przed potencjalnymi widzami intencje twórców i daje do zrozumienia, czego można się po danym obrazie spodziewać. Przodują tu filmy klasy B z gatunku science fiction oraz tzw. „monster movies”, a także nisko- lub średniobudżetowe kino akcji z lat 80. Trudno nie sięgnąć po „Zabójcze ryjówki”, „Plan dziewięć z kosmosu”, „Dwugłowy rekin atakuje” czy „Amerykańskiego ninja”. Skojarzenia z kiczem, tandetą, absurdem i bezdenną głupotą nasuwają się niemal natychmiast i wielce prawdopodobne, że są w pełni trafne. Żaden z tych tytułów nie oszukuje, nikt tu nie próbuje udawać, że będziemy mieć do czynienia z kinem ambitnym. Teoretycznie to prosta, zabijająca szare komórki rozrywka, w praktyce jednak wyłapywanie wszelkich mielizn scenariuszowych (co zazwyczaj nie należy do zadań trudnych), krytyka manierycznej gry aktorskiej jak i warstwy technicznej filmu, daje większą radochę niż niejedna komedia.
Czy „Batman – Początek” został tak ciepło przyjęty tylko ze względu na swoją widowiskowość i znakomitą obsadę aktorską, czy może na jego pozytywny odbiór wpłynęła spektakularna klęska „Batman & Robin” z 1997 roku ? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, jednak jedno jest pewne – „złe filmy” są nieodłączną częścią historii kinematografii i mają swoich oddanych fanów. Dziwne? W głowie niemal natychmiast zaczynają kłębić się wątpliwości, bo przecież jak można oglądać obrazy, którym przypięto łatkę kina niskich lotów? Nie lepiej rozkoszować się znakomitą grą aktorską w „Ojcu Chrzestnym” czy zapierającymi dech w piersiach zdjęciami w „Życiu Pi”? Okazuje się, że czasami kartonowa scenografia i drewniane aktorstwo dają znacznie więcej frajdy niż wszelkie wodotryski wysokobudżetowych produkcji. Dlatego zapraszam na mój cykl poświęcony filmom pozornie kiepskim i bezwartościowym, w którym postaram się udowodnić, że „złe kino”, wbrew obiegowej opinii, ma wiele do zaoferowania.
Na początku należałoby zadać sobie fundamentalne pytanie: „czym są owe złe filmy i jak rozróżnić te warte uwagi od tych zupełnie bez wartości?” Nie ma na to łatwej odpowiedzi. W końcu zarówno niesławny polski „Kac Wawa” jak i „Atak kobiety olbrzyma” określane są mianem szmiry, jednak pierwszy z tych tytułów zbliża się raczej do kategorii „żałosny”, podczas gdy drugi dryfuje w stronę „absurdalnie śmiesznego”. Jednym z pierwszych kryteriów wyboru tego typu dzieł powinien być właśnie tytuł. Zdarza się oczywiście, że zwiedzie on nas na manowce, jednakże nader często odkrywa przed potencjalnymi widzami intencje twórców i daje do zrozumienia, czego można się po danym obrazie spodziewać. Przodują tu filmy klasy B z gatunku science fiction oraz tzw. „monster movies”, a także nisko- lub średniobudżetowe kino akcji z lat 80. Trudno nie sięgnąć po „Zabójcze ryjówki”, „Plan dziewięć z kosmosu”, „Dwugłowy rekin atakuje” czy „Amerykańskiego ninja”. Skojarzenia z kiczem, tandetą, absurdem i bezdenną głupotą nasuwają się niemal natychmiast i wielce prawdopodobne, że są w pełni trafne. Żaden z tych tytułów nie oszukuje, nikt tu nie próbuje udawać, że będziemy mieć do czynienia z kinem ambitnym. Teoretycznie to prosta, zabijająca szare komórki rozrywka, w praktyce jednak wyłapywanie wszelkich mielizn scenariuszowych (co zazwyczaj nie należy do zadań trudnych), krytyka manierycznej gry aktorskiej jak i warstwy technicznej filmu, daje większą radochę niż niejedna komedia.
Na potwierdzenie tej teorii skupię uwagę na obrazie, z którym zetknęłam się 16 maja 2011 roku w jednym z katowickich kin, podczas „Festiwalu Filmów Kultowych”. Cykl „Najgorsze filmy świata” natychmiast przykuł moją uwagę, a szczególne zainteresowanie wzbudził tytuł „Ludzie krety”. Z prelekcji przed seansem dowiedziałam się, że dzieło to zaliczane jest do czołówki najgorszych filmów wszech czasów i produkcja ta przyniosła wstyd i niesławę wytwórni Universal, będącej jedną z najstarszych i największych wytwórni filmowych w USA. Napięcie i zainteresowanie rosło z każdą chwilą, aż na sali zgasło światło i zaprezentowano nam film, który raz po raz wprawiał widzów w osłupienie, przeradzające się w salwy niepochowanego śmiechu. Tu pozwolę sobie na małą dygresję. Oglądając filmy samotnie można znacznie bardziej skupić się na ich przekazie i dać się porwać historii, jednak w tym przypadku polecam seanse grupowe. Wspólne przeżywanie tego typu emocji zacieśnia więzi i pozwala bez umysłowych kontuzji dotrwać do końca seansu. Tak było również w tym przypadku. Gdy czułam, że z tego starcia prędzej wrócę na tarczy niż z tarczą, ktoś na sali dawał upust kłębiącym się emocjom, głośno komentując kolejny znakomity dialog i całe napięcie opadało, pozwalając dalej cieszyć się tym niezwykłym dziełem. A było czym. Obraz ten jest niewątpliwie kwintesencją kiczu i absurdu. Historia nie wydaje się być zbyt skomplikowana. Otóż grupa archeologów, której przewodzi Dr Roger Bentley (w tej roli John Agar, aktor, który zbudował swoją karierę na dziełach tego typu) w wyniku splotu nieprzewidzianych i równocześnie wyjątkowo dziwnych wydarzeń odkrywa, iż pod ziemią żyje starożytna rasa ludzi-albinosów, mająca za niewolników przerażających ludzi-kretów, będących wielkimi miłośnikami grzybów. Napisanie czegokolwiek więcej na temat fabuły byłoby wręcz zbrodnią, gdyż odbierałoby potencjalnemu odbiorcy przyjemność z odkrywania kolejnych smaczków, skupię się więc na poruszanych w filmie problemach.
Twórcy, świadomie bądź nie, podnieśli w swoim obrazie wiele ważnych kwestii. Pojawia się tu rasizm, niewolnictwo, strach przed nieznanym, ciemnota czy podział nad nadludzi i podludzi. Niełatwo stwierdzić czy był to efekt zamierzony, czy może zwyczajny wypadek przy pracy, zwłaszcza że realizacja filmu pozostawia wiele do życzenia.
Na pierwszy plan wysuwa się dziurawy, pełen niekonsekwencji scenariusz, wypełniony po brzegi dialogami typu: „Mówi naszym językiem!”, „Uczyliśmy się waszego języka z kamiennych tablic”. Większość słyszanych zdań to maleńkie perełki, wypowiedziane w sposób tak pretensjonalny, jakby aktorzy brali lekcję aktorstwa u samego Pinokia. Na szacunek zasługują również „wyśmienite” (wykonane przy pomocy dużej ilości kartonów, płótna i farby), scenografie. Orientowanie się w przestrzeni jest tutaj praktycznie niemożliwe. To, co w teorii powinno znajdować się z dala od aktorów, zdaje się być umiejscowione tuż obok nich. Trudno określić co jest blisko, a co daleko, wywołuje to spory zamęt, stwarzając równocześnie wrażenie wszechobecnej tandety. Nie to jest jednakże największą zaletą omawianego filmu. Prawdziwym clou programu, niezwykle smaczną wisienką na torcie są tytułowi „ludzie krety”. Charakteryzacja owych stworów to prawdziwe arcydzieło. Ogromne, gumowe ręce, zakończone długimi pazurami robią wrażenie, ale są niczym w porównaniu do szkaradnych, w niczym nie przypominających kretów… pysków? Całość dopełniają przyciasne garnitury (przypominam, że mówimy o ludziach-KRETACH!), wypełnione na plecach gazetami, udającymi garby. Zdaję sobie sprawę, że ten skąpy opis nie oddaje nawet w niewielkim stopniu niezwykłości owej charakteryzacji, tym bardziej więc zachęcam do zapoznania się z opisywanym filmem. Podsumowując: sporo tu dialogów-koszmarków, scenografia wygląda jak stworzona przez uczniów podstawówki na szkolne przedstawienie, scenariusz pełen jest luk i błędów logicznych, a tytułowi ludzie krety są przykładem na to jak NIE powinna wyglądać charakteryzacja. Polecam bez chwili wahania. To po prostu trzeba zobaczyć!
Twórcy, świadomie bądź nie, podnieśli w swoim obrazie wiele ważnych kwestii. Pojawia się tu rasizm, niewolnictwo, strach przed nieznanym, ciemnota czy podział nad nadludzi i podludzi. Niełatwo stwierdzić czy był to efekt zamierzony, czy może zwyczajny wypadek przy pracy, zwłaszcza że realizacja filmu pozostawia wiele do życzenia.
Na pierwszy plan wysuwa się dziurawy, pełen niekonsekwencji scenariusz, wypełniony po brzegi dialogami typu: „Mówi naszym językiem!”, „Uczyliśmy się waszego języka z kamiennych tablic”. Większość słyszanych zdań to maleńkie perełki, wypowiedziane w sposób tak pretensjonalny, jakby aktorzy brali lekcję aktorstwa u samego Pinokia. Na szacunek zasługują również „wyśmienite” (wykonane przy pomocy dużej ilości kartonów, płótna i farby), scenografie. Orientowanie się w przestrzeni jest tutaj praktycznie niemożliwe. To, co w teorii powinno znajdować się z dala od aktorów, zdaje się być umiejscowione tuż obok nich. Trudno określić co jest blisko, a co daleko, wywołuje to spory zamęt, stwarzając równocześnie wrażenie wszechobecnej tandety. Nie to jest jednakże największą zaletą omawianego filmu. Prawdziwym clou programu, niezwykle smaczną wisienką na torcie są tytułowi „ludzie krety”. Charakteryzacja owych stworów to prawdziwe arcydzieło. Ogromne, gumowe ręce, zakończone długimi pazurami robią wrażenie, ale są niczym w porównaniu do szkaradnych, w niczym nie przypominających kretów… pysków? Całość dopełniają przyciasne garnitury (przypominam, że mówimy o ludziach-KRETACH!), wypełnione na plecach gazetami, udającymi garby. Zdaję sobie sprawę, że ten skąpy opis nie oddaje nawet w niewielkim stopniu niezwykłości owej charakteryzacji, tym bardziej więc zachęcam do zapoznania się z opisywanym filmem. Podsumowując: sporo tu dialogów-koszmarków, scenografia wygląda jak stworzona przez uczniów podstawówki na szkolne przedstawienie, scenariusz pełen jest luk i błędów logicznych, a tytułowi ludzie krety są przykładem na to jak NIE powinna wyglądać charakteryzacja. Polecam bez chwili wahania. To po prostu trzeba zobaczyć!
Tekst jest wprowadzeniem do cyklu #najgorszefilmyświata, którego autorką jest Marta Klon.