Mary Komasa, czyli wszystko już było.
Powstało już bardzo wiele recenzji tej płyty, co mnie zaskakuje, bo Mary Komasa to świeża krew na naszej scenie muzycznej. Niejedyny to powód – nazwisko w tym przypadku znaczy wyjątkowo wiele, bo wokalistka to córka aktora Wiesława Komasy oraz siostra Jana, który jest reżyserem. Nie chcę oceniać debiutującej artystki przez pryzmat jej powiązań, nie będę zadawać także pytań o to, jak wypada na tle swojej rodziny. Całe szczęście, nie to stanowi podstawową kwestię, którą chciałabym podjąć. Zainteresowałam się Komasą, gdyż autorzy wszystkich znanych mi opinii niemal chóralnie głoszą na jej cześć peany, według mnie, zupełnie niezasłużone. I to nie jest tak, że nie zgadzam się z patriotycznym „dobre, bo polskie”. Chciałabym tylko zadać dwa kluczowe pytania: na ile ta świeża krew jest faktycznie świeża oraz ile w tym polskości, skoro przez tę właśnie kategorię zalecono nam muzykę Komasy rozpatrywać?
Mary Komasa, czyli wszystko już było – brzmi to postmodernistycznie, jakbym była przekonana o wyczerpaniu znaków - a co za tym idzie - o zupełnej bezsilności twórców w czasach nowoczesnych. Nic bardziej mylnego. Wysoce cenię wszelkie nawiązania, nie tylko te w muzyce. Wszelkie ślady, echa i tropy po pierwsze dopełniają treść, po drugie prezentują erudycję artysty, po trzecie wreszcie, stanowią dla odbiorcy pewien kontakt z autorem, który puszcza do nas oko i w jakimś stopniu testuje naszą wiedzę. Dlaczego więc w przypadku Mary Komasy nie mogę się zwyczajnie cieszyć tak bogatymi nawiązaniami? To nie jest przecież zła płyta - nie dokucza nam po niej niestrawność lub, obrazując zupełnie skrajnie, nie ma się ochoty tego krążka wyrzucić do kosza. Jedenaście utworów całkiem zgrabnie i dosyć niepostrzeżenie zapełnia nam nieco ponad trzy kwadranse. Głos Komasy jest elastyczny, brzmi przyjemnie we wszystkich odsłonach, które zaserwowano w inicjalnej odsłonie. Z kolei kompozycje są ascetyczne, chwilami odrobinę nużąco jednostajne, ale w końcowej ocenie co najmniej poprawne. A jednak mam z Mary Komasą problem i takie podsumowanie nie wystarczy.
Mary Komasa, czyli wszystko już było – brzmi to postmodernistycznie, jakbym była przekonana o wyczerpaniu znaków - a co za tym idzie - o zupełnej bezsilności twórców w czasach nowoczesnych. Nic bardziej mylnego. Wysoce cenię wszelkie nawiązania, nie tylko te w muzyce. Wszelkie ślady, echa i tropy po pierwsze dopełniają treść, po drugie prezentują erudycję artysty, po trzecie wreszcie, stanowią dla odbiorcy pewien kontakt z autorem, który puszcza do nas oko i w jakimś stopniu testuje naszą wiedzę. Dlaczego więc w przypadku Mary Komasy nie mogę się zwyczajnie cieszyć tak bogatymi nawiązaniami? To nie jest przecież zła płyta - nie dokucza nam po niej niestrawność lub, obrazując zupełnie skrajnie, nie ma się ochoty tego krążka wyrzucić do kosza. Jedenaście utworów całkiem zgrabnie i dosyć niepostrzeżenie zapełnia nam nieco ponad trzy kwadranse. Głos Komasy jest elastyczny, brzmi przyjemnie we wszystkich odsłonach, które zaserwowano w inicjalnej odsłonie. Z kolei kompozycje są ascetyczne, chwilami odrobinę nużąco jednostajne, ale w końcowej ocenie co najmniej poprawne. A jednak mam z Mary Komasą problem i takie podsumowanie nie wystarczy.
Tutaj wcale nie trzeba wprawionego ucha. Polska Nancy Sinatra w "Sweet Revenge", polska Lana del Rey w "Smiling Moon", polska Lykke Li w "City of my dreams", polska Alison Moshart w "Oh lord", polska – o zgrozo! – Rihanna w "The Void". A kim jest Mary Komasa? Po kilkudziesięciu przesłuchaniach – nie wiem. Na fanpage'u znalazłam taki oto opis: „+ + + don't leave me here alone + + +”, żywcem wyjęty z utworu otwierającego płytę. Tym niewielkim gestem artystka prawdopodobnie sugeruje nam, iż chciałaby być odbierana wyłącznie przez swoją twórczość. Zgoda, nie mam zamiaru nachalnie zaglądać w jej prywatną sferę. Historie, które Komasa opowiada, być może są osobliwe, ale niestety nie jesteśmy w stanie tego dostrzec, gdyż zostały przesłonięte niezliczoną ilością podobieństw w warstwie brzmieniowej. Jeżeli rozbierzemy tę płytę na części, to otrzymamy nagi mariaż wszystkiego ze wszystkim i okazuje się, że u samej podstawy nie ma tak naprawdę nic. Nie chodzi o to, iż Komasa garściami czerpie z bluesowych melodii, że mogłaby śmiało tworzyć soundtracki do filmów Lyncha, że – niech już będzie – łączy w jednym The Knife, Alphaville, The White Stripes i wielu, wielu innych. Dlaczego z możliwościami, które bez dwóch zdań posiada, zamiast bawić się tworzywem – modyfikować je, przeobrażać, polemizować z nim – Komasa wybrała kalkowanie? Czy to można jeszcze nazwać świeżością?
Płyta jest mocno kosmopolityczna i tego, w moim odczuciu, nie można postrzegać jako ujmy. Mary Komasa obecnie tworzy w Berlinie, śpiewa wyłącznie po angielsku, a producentem debiutu jest Guy Sternberg. Jednak w świetle tego, co do tej pory napisano, jestem malkontentką, bo nie cieszę się ze świetnej, polskiej muzyki. Ale cóż to właściwie za argument? Owszem, Mary Komasa jest Polką, ale czy to już zobowiązuje nas do dawania jakichkolwiek ulg? Nieważne, że płyta jest zdepersonalizowanym powtórzeniem, liczy się to, że jest polska (co zresztą, jak widać, wątpliwe)? Bądźmy dumni i zawsze wspierajmy Polaków, ale nie popadajmy w megalomanię.
Płyta jest mocno kosmopolityczna i tego, w moim odczuciu, nie można postrzegać jako ujmy. Mary Komasa obecnie tworzy w Berlinie, śpiewa wyłącznie po angielsku, a producentem debiutu jest Guy Sternberg. Jednak w świetle tego, co do tej pory napisano, jestem malkontentką, bo nie cieszę się ze świetnej, polskiej muzyki. Ale cóż to właściwie za argument? Owszem, Mary Komasa jest Polką, ale czy to już zobowiązuje nas do dawania jakichkolwiek ulg? Nieważne, że płyta jest zdepersonalizowanym powtórzeniem, liczy się to, że jest polska (co zresztą, jak widać, wątpliwe)? Bądźmy dumni i zawsze wspierajmy Polaków, ale nie popadajmy w megalomanię.
Komasa nagrała materiał nieco barokowy w swojej postaci – połączyła w jedno wiele osobowości i nurtów, a zapomniała chyba o samej sobie. Spotyka się z pozytywnym odbiorem, co właściwie mnie nie dziwi. W całokształcie to rzeczywiście miły, wpadający w ucho album. Ja mam apetyt na więcej, a ściślej – na Komasę. Raczej nie w najczystszej postaci, którą można pojmować jako oderwanie od wzorców, ale na pewno w kontekście nieneutralnego odniesienia do źródeł. Pamiętam, że to debiut i z niecierpliwością czekam na kolejne rozdanie.
Tekst jest częścią cyklu #PlatzSłucha poświęconego najnowszej i najlepszej muzyce alternatywnej, ale także wspomnieniom najciekawszych płyt z kilkunastu ubiegłych lat.
Autorką recenzji jest Martyna Kula.
Tekst jest częścią cyklu #PlatzSłucha poświęconego najnowszej i najlepszej muzyce alternatywnej, ale także wspomnieniom najciekawszych płyt z kilkunastu ubiegłych lat.
Autorką recenzji jest Martyna Kula.