Ogień rozpalany w śniegu. O tym, dlaczego nie czekam na powrót Fever Ray.
Utwór „If I Had A Heart” otwiera pierwszy, i do tej pory jedyny, solowy album Karin Dreijer Andersson. Gdyby Fever Ray, bo pod takim pseudonimem w 2009 roku Szwedka zrealizowała swój projekt, rzeczywiście serce miała, to być może nie pozwoliłaby swoim fanom czekać aż tak długo. Branie pod uwagę kategorii czasu oraz spełniania oczekiwań to w przypadku artystki wysoce ryzykowne kwestie. Czy o sześcioletnim już milczeniu mamy myśleć jako o milczeniu w ogóle? A może Fever Ray to jednorazowy wykwit, ot, produkcja, którą powinniśmy rozpatrywać jednostkowo, bez żadnych przedtem i potem? Sympatycy marzą o nowym materiale, ale nie oszukujmy się – najprawdopodobniej jest to tylko pobożne życzenie.
Po pierwsze: jak się ma ten projekt do piętnastoletniej działalności Karin w The Knife? Nie powinno się tego kontekstu izolować, ponieważ i Olof Dreijer stworzył Fever Ray. Nie ma mowy o powieleniu wzorca, chociaż odpryski The Knife są niemalże namacalne. Znacznie bliżej tu jednak do nieczęstej chropowatości i sentymentu niczym w balladzie „N.Y. Hotel” niż do sztandarowego, witalnego „We Share Our Mother's Health”. Jeśli więc ktoś nie podziwia The Knife, wcale nie oznacza to tego, że nie pokocha Fever Ray.
Po drugie: ubiegłoroczna trasa koncertowa The Knife promująca „Shaking The Habitual”, została zapowiedziana jako ostatnia w historii zespołu. Wnioski nasuwają się same - Dreijer nie ma żadnych wiążących zobowiązań wobec formacji macierzystej (mam na myśli The Knife, chociaż w tym miejscu dla porządku należy wspomnieć, że pierwszym zespołem, w którym śpiewała Karin, był Honey Is Cool), a więc nadszedł czas na zachowanie pewnej ciągłości. Zastanawiam się tylko, czy wcielenie Karin jako Fever Ray jakiejkolwiek kontynuacji potrzebuje. To, co udało się zgromadzić na tym szczególnym albumie, jest zupełnie spójną, zamkniętą kompozycją. Rzecz jasna, nie chodzi mi o to, że konwencja mogłaby się wyczerpać. Nie podejrzewałabym artystki także o ewentualną wtórność. Nie uważam też, że mogłaby swój minimalizm przekształcić w coś, według mnie nieczytelnego, tak jak ostatnimi czasy zrobiła to Björk. Nie czekam na powrót Fever Ray pod znaną nam już doskonale postacią, bo ta płyta syci. Syci całkowicie nawet sześć lat po premierze.
Po drugie: ubiegłoroczna trasa koncertowa The Knife promująca „Shaking The Habitual”, została zapowiedziana jako ostatnia w historii zespołu. Wnioski nasuwają się same - Dreijer nie ma żadnych wiążących zobowiązań wobec formacji macierzystej (mam na myśli The Knife, chociaż w tym miejscu dla porządku należy wspomnieć, że pierwszym zespołem, w którym śpiewała Karin, był Honey Is Cool), a więc nadszedł czas na zachowanie pewnej ciągłości. Zastanawiam się tylko, czy wcielenie Karin jako Fever Ray jakiejkolwiek kontynuacji potrzebuje. To, co udało się zgromadzić na tym szczególnym albumie, jest zupełnie spójną, zamkniętą kompozycją. Rzecz jasna, nie chodzi mi o to, że konwencja mogłaby się wyczerpać. Nie podejrzewałabym artystki także o ewentualną wtórność. Nie uważam też, że mogłaby swój minimalizm przekształcić w coś, według mnie nieczytelnego, tak jak ostatnimi czasy zrobiła to Björk. Nie czekam na powrót Fever Ray pod znaną nam już doskonale postacią, bo ta płyta syci. Syci całkowicie nawet sześć lat po premierze.
Nie będę pisać o mantrycznych melodiach, skandynawskim chłodzie czy o Karin jako szamance. O tym napisano już zgoła sporo i wyczerpująco. Chciałabym przedstawić moją prywatną recepcję płyty po co najmniej setnym jej odsłuchaniu na przestrzeni tych kilku lat. Na ile wdarliśmy się do hermetycznego świata albo zapytam inaczej: czy chociaż dostrzegliśmy jego majaczące kształty? Przypomnę tu wcześniejsze perypetie The Knife – rodzeństwo jak ognia unikało mediów, a przez długi czas muzycy odmawiali nawet publicznych występów. Znakiem rozpoznawczym były także maski, które Dreijer zakładała również jako Fever Ray.
W miarę zanurzania się w warstwie lirycznej[, odnosiłam wrażenie, że Karin – tak niezwykle wsobna, z którą kojarzy mi się permanentny ruch do wewnątrz – zrzuciła z siebie zagadkowość niczym płaszcz i wreszcie otworzyła przed nami swój mikrokosmos. Utwierdzałam się w przekonaniu, że furtka do wymarzonego nadmorskiego domu z „When I grow up” została uchylona. Takie było pierwotne wzruszenie, bardzo złudne, ale jakże komfortowe i satysfakcjonujące. Detale, metaforyka żywiołów, roślinność, dzieciństwo – jak dobrze to znamy, a jak nam w tym bezpiecznie. Dreijer stworzyła iluzję, w której jej „osobiste” miało uniwersalnie nałożyć się na nasze doświadczenia. Wchłonęłam tę pozorną intymność prawie od razu. My też żyjemy w końcu pomiędzy betonowymi ścianami.
Płyty nie słuchałam później bodajże przez dwa lata. Powróciłam do niej po obejrzeniu znakomitych „Wyśnionych miłości” Xaviera Dolana. Utwór „Keep The Streets Empty For Me” obok, co warto zaznaczyć, „Pass This On” The Knife, znalazł się w soundtracku filmu francuskiego reżysera.
W miarę zanurzania się w warstwie lirycznej[, odnosiłam wrażenie, że Karin – tak niezwykle wsobna, z którą kojarzy mi się permanentny ruch do wewnątrz – zrzuciła z siebie zagadkowość niczym płaszcz i wreszcie otworzyła przed nami swój mikrokosmos. Utwierdzałam się w przekonaniu, że furtka do wymarzonego nadmorskiego domu z „When I grow up” została uchylona. Takie było pierwotne wzruszenie, bardzo złudne, ale jakże komfortowe i satysfakcjonujące. Detale, metaforyka żywiołów, roślinność, dzieciństwo – jak dobrze to znamy, a jak nam w tym bezpiecznie. Dreijer stworzyła iluzję, w której jej „osobiste” miało uniwersalnie nałożyć się na nasze doświadczenia. Wchłonęłam tę pozorną intymność prawie od razu. My też żyjemy w końcu pomiędzy betonowymi ścianami.
Płyty nie słuchałam później bodajże przez dwa lata. Powróciłam do niej po obejrzeniu znakomitych „Wyśnionych miłości” Xaviera Dolana. Utwór „Keep The Streets Empty For Me” obok, co warto zaznaczyć, „Pass This On” The Knife, znalazł się w soundtracku filmu francuskiego reżysera.
Teraz dostrzegam, że owszem, było to odsłonięcie, ale zaledwie kawałeczka, który wystaje spod maski. Bardziej zuchwałą opcją byłoby stwierdzenie, że to twarz niezasłonięta, ale wymyślnie umalowana lub zamalowana wzorem inspirowanym kulturą Wschodu, tak jak widzimy to na zdjęciach. Twarz sztuczna, nigdy nie sauté. To, co sprawiało wrażenie przekazu literalnego, roztopiło się w surowości brzmienia i monochromatycznych wizualizacjach. Karin znów jest enigmatycznie nieosiągalna, dryfuje na peryferiach, a intymność wcale nie została obnażona. Na tę chwilę nie czuję minionej wspólnoty, muszę ponownie wsłuchiwać się i próbować zatonąć. Jest to dla mnie doskonałe, bowiem chciałabym w każdej możliwej dziedzinie sztuki takich właśnie powrotów – wielowymiarowych oraz symbolicznych. Płyta – wbrew tytułowi jednej z piosenek „I'm Not Done” - jest skończona i dopieszczona pod każdym względem. Ogień na nowo rozpala się w śniegu. W tym ujęciu, obojętnie czy to tylko pauza, czy wieczne milczenie – wyjątkowo mi odpowiada.
Tekst jest częścią cyklu #PlatzSłucha poświęconego najnowszej i najlepszej muzyce alternatywnej, ale także wspomnieniom najciekawszych płyt z kilkunastu ubiegłych lat.
Autorką recenzji jest Martyna Kula.
Tekst jest częścią cyklu #PlatzSłucha poświęconego najnowszej i najlepszej muzyce alternatywnej, ale także wspomnieniom najciekawszych płyt z kilkunastu ubiegłych lat.
Autorką recenzji jest Martyna Kula.