Przeżyć w paszczy lwa
Kilka uderzeń i na czarnym, jak dotąd, ekranie pojawia się chłopak przy perkusji. Wściekle w nią uderza, na jego twarzy maluje się determinacja. Ale nie to zwraca naszą uwagę, tylko muzyka, która gra pierwsze skrzypce już od samego początku filmu. A może trzeba powiedzieć, że pierwszą perkusję? To nie jest film o młodym muzyku, który szkoli się w jednej z najlepszych szkół w kraju, zaczyna grać na poziomie swoich idoli i do końca życia zbiera laury ze sceny. Historia, którą prezentuje nam Chazelle kryje w sobie wiele dwuznaczności i pytań, na które, być może, nie ma odpowiedzi. Tutaj ma znaczenie, które miejsce w szeregu zajmujesz. Ważna jest też cena, jaką musisz za nie zapłacić, a jest ona wysoka, bo nie tylko kosztuje Cię wiele czasu oraz determinacji, ale także, a może przede wszystkim, stalowych nerwów. Ta historia nie ma w sobie nic ze standardowego repertuaru muzyka.
Muzyka nie tylko jest tłem, ale także, a może przede wszystkim, bohaterem historii. Mało tego, jest to jazz. A jazz – jak dowiadujemy się z filmu – to krew, pot i łzy, nie lotna melodyjka grana dla przyjemności. Reżyser doskonale oddaje jego charakter, zostawiając gdzieś po drodze zabawę i lekkość, która powinna towarzyszyć tworzeniu. Nie dla Chazelle’a. Tutaj dostajemy solidną dawkę dobrego kina. Kina, w którym każdy kadr jest przemyślany, muzyka nie tylko jest muzyką, a aktorzy nie grają, ale są swoimi postaciami (J.K. Simmons jako niezwykle przekonujący i absorbujący dyrygent Terence Fletcher oraz Miles Teller w fenomenalnej roli Andrew Neimanna).
Sposób kręcenia momentami przywodzi na myśl Requiem for a dream Darrena Aronofsky’ego, jak chociażby scena pierwszej próby Neimanna u Fletchera. Tamtejszy fast cutting (czyli sekwencja różnych ujęć, nie trwających dłużej niż 3 sekundy) widoczny jest także u Chazelle’a. Szybki montaż i kamera skierowana na poszczególne, nagle zmieniające się elementy przenoszą widza nie do pozycji obserwatora, ale uczestnika próby. Nie jesteśmy biernymi widzami. My jesteśmy muzykami – widzimy pot na talerzach perkusji, wypluwamy nagromadzoną w trąbce ślinę i masujemy obolałe dłonie. Jeśli wchodzisz, to nie przekraczasz progu stopą, ale wchodzisz cały. Bo tak właśnie działa Chazelle – nie pozostawia nas obojętnymi ani na muzykę, ani na akcję filmu. Wywołując w nas emocjonalny rollercoster, tracimy prędkość.
Relacja Terence’a Fletchera i Andrew Neimanna nie jest oczywista, choć tak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Tyran, który wyciąga z ucznia wszystko; nawet to, czego ten nie jest w stanie mu dać. „Prowokowałem ludzi do przekraczania własnych granic” – to słowa wymawiane przez niego do Andrew, słowa kluczowe dla tego filmu. Fletcher trenuje, rządzi na ringu i obija Ci mordę jeśli nie potrafisz rozpoznać tempa. Albo rzuca w Ciebie krzesłem. Andrew pozornie doskonale wpasowuje się w nadaną mu przez mistrza rolę. Pozornie, ponieważ to nie jest kolejna owieczka w stadzie, ale osoba, która dorasta wraz z rozwojem akcji filmu. Młody chłopak staje się mężczyzną świadomym swoich decyzji i ich ciężaru, co widzimy w końcowej scenie.
Związek tej dwójki jest jak połączenie benzyny z ogniem – widok spektakularny, ale czy to skuteczne? I, pytanie najważniejsze, czy nie zabójcze? W relacji Fletchera i Neimanna nie ma miejsca na słabość i żale. Nie ma też miejsca na równość. W walce o jakość muzyki, rodzi się w Andrew walka o swój głos. Początkowo niepewny, nieśmiały i naiwny chłopak, otwiera się na nowe doświadczenia. I wychodzi z nich obronną ręką. Umawia się z dziewczyną, pokonuje słabości, ćwiczy i doskonali się za wszelką scenę. Jak Chazelle pokaże – nawet za cenę własnego życia. Ich stosunki to hybryda o wielu twarzach i do końca nie wiemy, która zostanie przed nami odkryta.
Droga do wielkości, choć prowadzi po rozżarzonych węglach, jest jedynym celem Neimanna (tak jak doskonałe brzmienie jest celem Fletchera). Historia chłopaka pokazuje, że talent to nie iskra boża, ale przejście przez mękę. I nie chodzi tu o ćwiczenie do upadłego, dostanie się na szczyt własnych możliwości, ale o drogę, którą trzeba odbyć z samym sobą. Bo trzeba niemal zaprzedać duszę diabłu, żeby przejść własne granice i przeżyć. Przeżyć i być wielkim.
Muzyka nie tylko jest tłem, ale także, a może przede wszystkim, bohaterem historii. Mało tego, jest to jazz. A jazz – jak dowiadujemy się z filmu – to krew, pot i łzy, nie lotna melodyjka grana dla przyjemności. Reżyser doskonale oddaje jego charakter, zostawiając gdzieś po drodze zabawę i lekkość, która powinna towarzyszyć tworzeniu. Nie dla Chazelle’a. Tutaj dostajemy solidną dawkę dobrego kina. Kina, w którym każdy kadr jest przemyślany, muzyka nie tylko jest muzyką, a aktorzy nie grają, ale są swoimi postaciami (J.K. Simmons jako niezwykle przekonujący i absorbujący dyrygent Terence Fletcher oraz Miles Teller w fenomenalnej roli Andrew Neimanna).
Sposób kręcenia momentami przywodzi na myśl Requiem for a dream Darrena Aronofsky’ego, jak chociażby scena pierwszej próby Neimanna u Fletchera. Tamtejszy fast cutting (czyli sekwencja różnych ujęć, nie trwających dłużej niż 3 sekundy) widoczny jest także u Chazelle’a. Szybki montaż i kamera skierowana na poszczególne, nagle zmieniające się elementy przenoszą widza nie do pozycji obserwatora, ale uczestnika próby. Nie jesteśmy biernymi widzami. My jesteśmy muzykami – widzimy pot na talerzach perkusji, wypluwamy nagromadzoną w trąbce ślinę i masujemy obolałe dłonie. Jeśli wchodzisz, to nie przekraczasz progu stopą, ale wchodzisz cały. Bo tak właśnie działa Chazelle – nie pozostawia nas obojętnymi ani na muzykę, ani na akcję filmu. Wywołując w nas emocjonalny rollercoster, tracimy prędkość.
Relacja Terence’a Fletchera i Andrew Neimanna nie jest oczywista, choć tak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Tyran, który wyciąga z ucznia wszystko; nawet to, czego ten nie jest w stanie mu dać. „Prowokowałem ludzi do przekraczania własnych granic” – to słowa wymawiane przez niego do Andrew, słowa kluczowe dla tego filmu. Fletcher trenuje, rządzi na ringu i obija Ci mordę jeśli nie potrafisz rozpoznać tempa. Albo rzuca w Ciebie krzesłem. Andrew pozornie doskonale wpasowuje się w nadaną mu przez mistrza rolę. Pozornie, ponieważ to nie jest kolejna owieczka w stadzie, ale osoba, która dorasta wraz z rozwojem akcji filmu. Młody chłopak staje się mężczyzną świadomym swoich decyzji i ich ciężaru, co widzimy w końcowej scenie.
Związek tej dwójki jest jak połączenie benzyny z ogniem – widok spektakularny, ale czy to skuteczne? I, pytanie najważniejsze, czy nie zabójcze? W relacji Fletchera i Neimanna nie ma miejsca na słabość i żale. Nie ma też miejsca na równość. W walce o jakość muzyki, rodzi się w Andrew walka o swój głos. Początkowo niepewny, nieśmiały i naiwny chłopak, otwiera się na nowe doświadczenia. I wychodzi z nich obronną ręką. Umawia się z dziewczyną, pokonuje słabości, ćwiczy i doskonali się za wszelką scenę. Jak Chazelle pokaże – nawet za cenę własnego życia. Ich stosunki to hybryda o wielu twarzach i do końca nie wiemy, która zostanie przed nami odkryta.
Droga do wielkości, choć prowadzi po rozżarzonych węglach, jest jedynym celem Neimanna (tak jak doskonałe brzmienie jest celem Fletchera). Historia chłopaka pokazuje, że talent to nie iskra boża, ale przejście przez mękę. I nie chodzi tu o ćwiczenie do upadłego, dostanie się na szczyt własnych możliwości, ale o drogę, którą trzeba odbyć z samym sobą. Bo trzeba niemal zaprzedać duszę diabłu, żeby przejść własne granice i przeżyć. Przeżyć i być wielkim.
Tekst jest częścią cyklu #PlatzOgląda, w którym polecamy najlepsze, współczesne filmy.
Autorką recenzji jest Aleksandra Młyńska.
Autorką recenzji jest Aleksandra Młyńska.