Niewiele jest wokalistek, których słuchanie sprawia mi prawdziwą przyjemność. Uważniej zatem śledzę poczynania tych, które naprawdę cenię i lubię. Dlatego, kiedy tylko na stronie magazynu NME zobaczyłam nazwisko Khan, ucieszyłam się. Nowa produkcja Bat for Lashes po trzech latach przerwy, najwyższy czas! Ale później zaczęłam czytać artykuł. Nie dotyczył on kolejnego albumu Bat for Lashes, a owocu współpracy Natashy Khan z zespołem TOY i producentem, Danem Carey’em. TOY to Brytyjska grupa grająca Indie rocka z niemałą domieszką psychodelii. Bat for Lashes zaś, to solowy projekt Natashy Khan – mistyczny Indie rock – łączący w sobie styl takich wokalistek jak Kate Bush, Björk, PJ Harvey, czy nawet Annie Lennox. Co zatem narodziło się ze współpracy TOY i Bat for Lashes? Sexwitch.
Sexwitch to zarazem nazwa zespołu i albumu, na którym znalazło się sześć folkowych hitów lat 70. z różnych zakątków świata. To międzykulturowa, muzyczna podróż, którą można odbyć za darmo. Wystarczy wejść na SoundCloud, zamknąć oczy i wsłuchać się w muzykę. Całość otwiera marokańskie „Ha Howa Ha Howa”. Utwór o plemiennym rytmie, z niezwykłym popisem wokalnym Natashy Khan i cudownym brzmieniem gitary elektrycznej i basowej w tle. Nagranie rozwija się, pulsuje i wprowadza słuchacza w taneczny rytm. To niemal siedem minut błogiego transu. Kolejne dwa utwory – irańskie „Helelyos” i marokańskie „Kassidat El Kahha” – to prawdziwa awangarda (bez oczywistej linii melodycznej, fantastycznej, smakowitej wręcz aranżacji instrumentalnej i o odmiennej estetyce). Jednak w obu przypadkach awangarda ta posiada mocny rytm, melodię i nieprzekombinowany wokal. Delikatny i odpowiednio mocny, gdy zachodzi taka potrzeba. „Helelyos” wprowadza trochę niepokoju i zamętu i absolutnie nie mogę mu odmówić tego bliskowschodniego pierwiastka. „Kassidat El…” zaś jest kwintesencją całego albumu. Sexwitch kładzie mocny nacisk na rytm i wokal. Mimo że każdy z utworów śpiewany jest w języku angielskim, można odnieść wrażenie, że wokalistka wciela się w szamankę, która biegle włada egzotyczną mową. Ponad siedmiominutowe „Kassidat El…” kończy się krzykiem.
Drugą połowę albumu rozpoczyna spokojne tajskie brzmienie – bo właśnie stamtąd pochodzi oryginał – „Lam Plearn Kiew Bao”. Łagodny, banalnie prosty, ale niezbędny w tym utworze jest bas, który kontrastuje z wysokim, dziewczęcym głosem Khan. W moim odczuciu nagranie jest tylko krótkim przerywnikiem – trwa ponad trzy minuty i faktycznie jest najkrótszym, jakie znalazło się na albumie. Z delirycznego stanu „Lam Plearn…” wyprowadza nas kolejna irańska kompozycja i mój faworyt – „Ghoroobaa Ghashangan”. Po raz kolejny bas i gitara elektryczna wiodą prym. Za to nakładany na siebie głos wokalistki przypomina nieco zawodzenie duchów. Jednak Khan płynnie przechodzi z tego zawodzenia w niskie dźwięki, które przepięknie komponują się z basem i rytmem perkusji. Całość zamyka „War In Peace” z USA. To powolna kompozycja, która faktycznie nieźle wpasowuje się w amerykańskie krajobrazy. Pod koniec jednak leniwa piosenka zamienia się w rytmicznie brzmiący, rockowy kawałek, który nie do końca pozostaje rockowy za sprawą wokalu, który brzmi jak głos z zaświatów – hipnotyczny i enigmatyczny.
Natasha Khan to prawdziwa czarodziejka. Dzięki jej wyjątkowemu głosowi, nieco rockowe aranżacje zespołu TOY całkowicie zmieniają swój charakter. Stają się mistycznymi, plemiennymi balladami, których najchętniej słucha się po ciemku, w nocy, kiedy całą uwagę można poświęcić wyłącznie muzyce. Tworzą album multi-kulti, który faktycznie zabiera słuchacza w niecodzienną podróż po najodleglejszych zakątkach świata i pokazuje je w sposób nieoczywisty. Mistycyzm miesza się z cielesnością i światem materialnym. I chociaż nie tego oczekiwałam, to Natasha Khan mnie nie rozczarowała. Przypomniała o sobie w ciekawy sposób i ponownie zapełniła jakąś muzyczną dziurę. Mimo tego, nadal niecierpliwie wyczekuję kolejnej produkcji pod szyldem Bat for Lashes.
Autorką recenzji jest Agnieszka Błędowska.
Natasha Khan to prawdziwa czarodziejka. Dzięki jej wyjątkowemu głosowi, nieco rockowe aranżacje zespołu TOY całkowicie zmieniają swój charakter. Stają się mistycznymi, plemiennymi balladami, których najchętniej słucha się po ciemku, w nocy, kiedy całą uwagę można poświęcić wyłącznie muzyce. Tworzą album multi-kulti, który faktycznie zabiera słuchacza w niecodzienną podróż po najodleglejszych zakątkach świata i pokazuje je w sposób nieoczywisty. Mistycyzm miesza się z cielesnością i światem materialnym. I chociaż nie tego oczekiwałam, to Natasha Khan mnie nie rozczarowała. Przypomniała o sobie w ciekawy sposób i ponownie zapełniła jakąś muzyczną dziurę. Mimo tego, nadal niecierpliwie wyczekuję kolejnej produkcji pod szyldem Bat for Lashes.
Autorką recenzji jest Agnieszka Błędowska.