Gdybym miała założyć własny zespół, bezspornie byłby on wypadkową CocoRosie, Warpaint oraz Savages. Jak łatwo się zorientować, zasadniczym spoiwem takiego wyboru byłaby moja sympatia dla girl power. Dla jasności chcę jednak zaznaczyć, iż nie o sam dyskurs tu chodzi. Przepadam za kobiecym śpiewaniem, a jeszcze bardziej urzekają mnie zespoły stricte żeńskie, w których panie znakomicie grają na perkusjach, elektrykach czy gitarach basowych, przełamując tym samym mit o tym, że najlepszymi muzykami są mężczyźni. Banalnych współczesnych odpowiedników Spice Girls mamy od groma, ale przecież nie będziemy oglądać żenujących układów choreograficznych i kusych topów z płaskimi brzuchami — chcemy słuchać, więc musimy poszukiwać nietuzinkowych, alternatywnych grup damskich. Patos? W porządku, niech moja słowa brzmią podniośle, bo to muzyka najwyższych lotów. Adekwatność ponad wszystko.
Dlaczego będę pisała właśnie o Savages? Chyba nie tylko dlatego, że CocoRosie jestem w stanie zastąpić słuchaniem Soap&Skin czy Grimes, a z kolei dziewczyny z Warpaint mają sławę, na którą niewątpliwie zasłużyły. Na fanpage'u Savages w zakładce gatunek widnieją słowa „loud, quite loud”. Pozwolę sobie ich użyć, by lakonicznie umotywować mój wybór — „loud, quite loud, but still distinguished”. Członkinie zespołu są dla mnie osobistymi rewelatorkami najnowszego, wyśmienitego post-punku, a słyszalne na „Silence Yourself” wpływy nowofalowe przypominają o jednym z najważniejszych zespołów w historii muzyki — Joy Division. Warto tę płytę rozłożyć na czynniki pierwsze, tak, aby niczego nie pominąć i o niczym nie zapomnieć.
„Silence Yourself” od A do Z
„Silence Yourself” od A do Z
Utwór rozpoczynający płytę, „Shut Up”, zaczyna się kilkudziesięciosekundowym dialogiem pochodzącym z filmu Johna Cassavetesa, „Premiery”. Fragment gwałtownie zostaje przerwany przez gitarowy riff, do którego za moment dołącza reszta instrumentów. W porównaniu z gęstą i głośną muzyką, głos Jehnny Beth (prawdziwe imię i nazwisko Camille Berthomier) mógłby sprawiać wrażenie łagodnego, ale z doskonałym impetem przebija się przez ścianę dźwięków. Już na samym początku uwidacznia się odnotowana przez Pawła Brzykcy nerwowość wokalu. Zauważam tu dodatkowo inkantacyjny charakter utworów — u Savages refreny wymykają się bezpiecznej, tradycyjnej realizacji na rzecz kształtu rytuału i magii słowa. W „I Am Here”, dotyczącym przekraczania siebie oraz afirmacji stanu przestrzennego, nie sposób nie zwrócić uwagi na ostatnie dwadzieścia sekund. Trudno uwierzyć, że są to dźwięki artykułowane przez człowieka — brzmią raczej jak konglomerat pohukiwań zwierzęcych oraz odgłosów istot pozaziemskich. Najszybciej i chyba najłatwiej przyswajalnym kawałkiem, w którym po raz kolejny zespół nie zwalnia tempa, jest „City's Full” — dochodzący z oddali szum gitar nienagannie imituje industrialne szumy maszyn. Fascynują antyestetyczne sformułowania, a w szczególności fragment „I love the stretch / Marks on your thighs / I love the wrinkles / Around your eyes”, natomiast w „Strife” pojawia się wątek zakazanej miłości i erotyzmu „They wonder how we do it / They wonder how come / How come I've been doing things with you / I would never tell my mum”. W tych utworach brak przesadnej demonstracyjności, nie ma także potrzeby dokonywania przez słuchacza jakichkolwiek skreśleń. Savages ukazują swój punkt widzenia dzięki wyważonym akcentom, za pomocą odpowiedniej intonacji.
„Waiting For a Sign” przynosi rozluźnienie, które następuje w odpowiednim momencie, bo po czterech solidnych i ciężkich kompozycjach. Zapętlony refren z oczekiwaniem w tle odsłania maksymalne piękno wokalu Beth. Transowy rytm ma swoje przedłużenie w następnym, tym razem instrumentalnym utworze, „Dead Nature”. „She Will” to zupełnie inna historia, zarówno muzycznie, jak i w warstwie tekstowej. Jehnny śpiewa o kobiecie świadomej swojej seksualności i śmiało ją wykorzystującej. Przez ostatnie trzydzieści sekund trwania utworu słuchacz, podobnie jak w „I Am Here”, słyszy niemal dojmujące echo pogłosów. Znajdą się apologeci takich zabiegów, znajdą się też oponenci — mnie ten rwetes stymuluje, ale może to masochizm w czystej postaci?
„Waiting For a Sign” przynosi rozluźnienie, które następuje w odpowiednim momencie, bo po czterech solidnych i ciężkich kompozycjach. Zapętlony refren z oczekiwaniem w tle odsłania maksymalne piękno wokalu Beth. Transowy rytm ma swoje przedłużenie w następnym, tym razem instrumentalnym utworze, „Dead Nature”. „She Will” to zupełnie inna historia, zarówno muzycznie, jak i w warstwie tekstowej. Jehnny śpiewa o kobiecie świadomej swojej seksualności i śmiało ją wykorzystującej. Przez ostatnie trzydzieści sekund trwania utworu słuchacz, podobnie jak w „I Am Here”, słyszy niemal dojmujące echo pogłosów. Znajdą się apologeci takich zabiegów, znajdą się też oponenci — mnie ten rwetes stymuluje, ale może to masochizm w czystej postaci?
Przejdźmy do ósmego utworu, „No Face”, którego warto posłuchać dla dramatycznego, niesamowitego bridge'a — wokalistka prawie że pasyjnie krzyczy „Don't worry about breaking my heart / Far bigger things will fall apart”. Prawdziwa jazda bez trzymanki zaczyna się jednak dopiero wraz z pierwszymi dźwiękami utworu „Hit me”. Neutralność zanika — prowokacyjny tekst nie we wszystkich wzbudzi falę entuzjazmu, naturalnie trzeba przygotować się na rewers i dystans, a pomijając tę otoczkę — na świetną partię perkusyjną. Od „Husbands” rozpoczęła się moja, dwuletnia już, przygoda z zespołem. Nie mogłam przejść obok tego utworu obojętnie, bo to piosenka-manifest i jednocześnie kwintesencja stylu Savages. „Silence Yourself” kończy bardzo udane, kojące „Marshal Dear”, w którym na klarnecie gościnnie zagrał Duke Garwood. Wierzę śpiewającej Jehnny Beth, że w każdym śnie mają miejsce samobójstwa. Pewnie ich nie pamiętam, bo pamiętać snów nie potrafię, ale rzeczywiście w nich są. Nawet kosztem koszmaru dobrze posłuchać debiutu londyńskiego zespołu, jeśli się spodoba — zanurzyć po samą głowę w tej wodzie. A to zaledwie początek.
Autorką recenzji jest Martyna Kula.
Autorką recenzji jest Martyna Kula.