Odpalam konsolę i zakładam słuchawki. Jeszcze nie wiem, że za kilka chwil stanę się zupełnie innym człowiekiem. Spokojna, acz nieźle psychodeliczna muzyka sączy się przez słuchawki do moich uszu. Jestem zrelaksowana i opanowana. Już niedługo stan błogości zupełnie mnie opuści, a adrenalina da potężnego kopa. Najwyższy czas, by zacząć zabijać…
Zakrywam twarz króliczą maską. Rozglądam się dookoła, zastanawiając się, kto straci życie jako pierwszy. Decyzja nie jest łatwa. Nie mam przy sobie broni, a tuż za drzwiami czai się dwójka popaprańców, pragnących rozbryzgać mój mózg na ścianie. Wbiegam do środka na wariata, mając nadzieję, że wezmę gości z zaskoczenia i odbiorę im broń. Jeden strzał w klatkę piersiową i padam martwa na ziemię. Zaczynam od nowa.
Tym razem dostrzegam, że w pomieszczeniu po prawej tylko jeden koleś ma przy sobie gnata. Jestem o krok od zaryzykowania i zrobienia mu małej niespodzianki, gdy za drzwiami, tuż pod moim nosem, staje nieświadoma nadchodzącej śmierci ofiara. Nie waham się ani chwili – popycham wejście z całą siłą, jaką mogę z siebie wykrzesać i facet pada nieprzytomny na ziemię. Biorę w łapy jego głowę i uderzam nią kilka razy o podłogę. Z czaszki pechowca pozostaje tylko mokra plama, a ja zyskuję broń. Teraz zacznie się pogrom. Dziki, pobudzający bit dodatkowo mnie nakręca, a jaskrawe kolory wprowadzają w stan zbliżony do haju. Jestem tylko ja i oni. Po czole spływa zimny pot, każdy błąd może kosztować mnie życie. Załatwiam następnych dwóch koleżków. Mózg wytwarza endorfiny, odczuwam cudowny błogostan. Tracę czujność i już po chwili moje flaki radośnie przeżuwa jakiś pieprzony pies. Zaczynam od nowa.
Ostatnia próba. Znam już rozkład pomieszczeń, wiem, że przeciwnicy poruszają się według ustalonego schematu. Teraz nie dam się zaskoczyć. Pierwszą dwójkę eliminuję po cichu i konfiskuję potężny młot. Broń może i powolna, ale cicha i cholernie skuteczna. Poprawiam włosy, biorę głęboki wdech i rozwalam łby psycholom z gnatami. Nawet nie wiedzą, że są już martwi. Pocąc się ze strachu i podniecenia, wyczekuję kundla, który załatwił mnie poprzednim razem. Nie mam litości. Rozprawiam się ze wszystkimi bez mrugnięcia okiem. Bez wyrzutów sumienia. Albo ja, albo oni. Wchodzę na wyższe piętro. Nie mija sekunda, a przed moim oczami ukazuje się napis: „Jesteś trupem”. Zaczynam od nowa…
Mniej więcej w taki sposób wyglądały moje zmagania z „Hotline Miami” – grą absolutnie wyjątkową i nieziemsko wciągającą. Dużo czasu zajęło mi przekonanie samej siebie, że warto dać szansę temu tytułowi, gdyż kojarzył mi się z kłującymi w oczy pikselami, przesadzoną, nieuzasadnioną przemocą i wywołaną, pojawiającym się w kółko napisem „spróbuj jeszcze raz”, frustracją. Całe szczęście, że się przełamałam i zrozumiałam, jak bardzo się myliłam.
Tym razem dostrzegam, że w pomieszczeniu po prawej tylko jeden koleś ma przy sobie gnata. Jestem o krok od zaryzykowania i zrobienia mu małej niespodzianki, gdy za drzwiami, tuż pod moim nosem, staje nieświadoma nadchodzącej śmierci ofiara. Nie waham się ani chwili – popycham wejście z całą siłą, jaką mogę z siebie wykrzesać i facet pada nieprzytomny na ziemię. Biorę w łapy jego głowę i uderzam nią kilka razy o podłogę. Z czaszki pechowca pozostaje tylko mokra plama, a ja zyskuję broń. Teraz zacznie się pogrom. Dziki, pobudzający bit dodatkowo mnie nakręca, a jaskrawe kolory wprowadzają w stan zbliżony do haju. Jestem tylko ja i oni. Po czole spływa zimny pot, każdy błąd może kosztować mnie życie. Załatwiam następnych dwóch koleżków. Mózg wytwarza endorfiny, odczuwam cudowny błogostan. Tracę czujność i już po chwili moje flaki radośnie przeżuwa jakiś pieprzony pies. Zaczynam od nowa.
Ostatnia próba. Znam już rozkład pomieszczeń, wiem, że przeciwnicy poruszają się według ustalonego schematu. Teraz nie dam się zaskoczyć. Pierwszą dwójkę eliminuję po cichu i konfiskuję potężny młot. Broń może i powolna, ale cicha i cholernie skuteczna. Poprawiam włosy, biorę głęboki wdech i rozwalam łby psycholom z gnatami. Nawet nie wiedzą, że są już martwi. Pocąc się ze strachu i podniecenia, wyczekuję kundla, który załatwił mnie poprzednim razem. Nie mam litości. Rozprawiam się ze wszystkimi bez mrugnięcia okiem. Bez wyrzutów sumienia. Albo ja, albo oni. Wchodzę na wyższe piętro. Nie mija sekunda, a przed moim oczami ukazuje się napis: „Jesteś trupem”. Zaczynam od nowa…
Mniej więcej w taki sposób wyglądały moje zmagania z „Hotline Miami” – grą absolutnie wyjątkową i nieziemsko wciągającą. Dużo czasu zajęło mi przekonanie samej siebie, że warto dać szansę temu tytułowi, gdyż kojarzył mi się z kłującymi w oczy pikselami, przesadzoną, nieuzasadnioną przemocą i wywołaną, pojawiającym się w kółko napisem „spróbuj jeszcze raz”, frustracją. Całe szczęście, że się przełamałam i zrozumiałam, jak bardzo się myliłam.
Fabuła gry opiera się na prostym koncepcie – główny, mający spore problemy z pamięcią, bohater budzi się w domu i odbiera dziwne telefony, kierujące go w jeszcze dziwniejsze miejsca. Ich przekaz jest jasny – zabij wszystkich. I to właśnie robi, a sposobów na wykańczanie swoich celów ma całkiem sporo. Zabijać można po cichu, bijąc wrogów po głowach łomem, kijem baseballowym czy wspomnianym wcześniej wielkim młotem, albo bawić się w Rambo, biegając z bronią i robiąc wokół siebie sporo hałasu. Każda metoda jest dobra, jeśli zostanie przemyślana i – perfekcyjnie wykonana. Jeden strzał czy uderzenie oznaczają śmierć – zarówno naszą, jak i przeciwników, a co za tym idzie – powtarzanie poziomu. I tu pojawia się spora niespodzianka. To naprawdę nie jest frustrujące! Wiem, bo sama często wychodzę z siebie podczas grania, a tu zdarzyło mi się to może ze dwa-trzy razy. Adrenalina daje potężnego kopa, a po każdej udanej egzekucji z pomocą przychodzi spora dawka endorfin. Gra wciąga i nie pozwala się od siebie oderwać, a satysfakcja po ukończeniu całego poziomu dokładnie tak, jak to zaplanowaliśmy, jest ogromna. Dodatkowym atutem i urozmaiceniem rozgrywki są zbierane przez nas maski. Pojawia się ich naprawdę sporo i każda w jakiś sposób wpływa na rozgrywkę. Do moich ulubionych należała maska królika, dzięki której szybciej się poruszamy, świni – więcej broni, i jednorożca – ciche strzały. Z czasem odblokowujemy również nowe narzędzia mordu.
Nie ukrywam, że „Hotline Miami” jest grą brutalną. Po ogłuszeniu przeciwnika drzwiami możemy roztrzaskać mu głowę o podłogę, często podcinamy gardła czy strzelamy z bliska ze shotguna. Krwi jest dość sporo, ale grafika jest „pixel artowa”, nie uświadczymy tu więc realistycznych, często skrajnie okrutnych widoków rodem z tytułów AAA. I dobrze, bo zmusza to wyobraźnię do działania. Zresztą taki właśnie styl graficzny perfekcyjnie pasuje do tej produkcji, zwłaszcza w połączeniu z hipnotyczną, elektroniczną muzyką, o której za chwilę. Kolory są żywe i często bardzo intensywne, dzięki czemu tła wyglądają świetnie i nie ma się wrażenia ich zbytniego uproszczenia. Są również na tyle przejrzyste, by nie utrudniać rozgrywki i, przede wszystkim, nie zaburzać jej zabójczego (w sensie dosłownym i przenośnym) tempa.
Tak, tempo to ogromny atut omawianej produkcji. Mimo że gra karze za każdy, nawet najmniejszy błąd, jest ono niesamowite. Z jednej strony dobrze jest całą akcję zaplanować, nauczyć się dróg, po których poruszają się wrogowie oraz ich rozmieszczenia na danym poziomie, ale z drugiej, gdy zaczniemy już zabawę w kotka i myszkę, na myślenie zwyczajnie nie będzie czasu. Do szaleńczego pędu motywuje dodatkowo perfekcyjnie dopasowana, absolutnie znakomita muzyka. Pulsujący, hipnotyzujący, miejscami wręcz psychodeliczny synthpop znakomicie oddaje klimat lat 80. i nie pozwala wyjść z transu. Biegamy po mapie, zabijamy, giniemy, klikamy „x” by zacząć od początku, biegamy, zabijamy, giniemy – i tak w kółko. Nie ma nawet czasu, a w sumie również i chęci, by zwyczajnie się wkurzyć i odłożyć konsolę w kąt. Od tego po prostu nie da się oderwać. Soundtrack świetnie sprawdza się również „poza grą”. W moich słuchawkach gości nieustannie od kilku tygodni i jakoś nie chce się znudzić.
Nie ukrywam, że „Hotline Miami” jest grą brutalną. Po ogłuszeniu przeciwnika drzwiami możemy roztrzaskać mu głowę o podłogę, często podcinamy gardła czy strzelamy z bliska ze shotguna. Krwi jest dość sporo, ale grafika jest „pixel artowa”, nie uświadczymy tu więc realistycznych, często skrajnie okrutnych widoków rodem z tytułów AAA. I dobrze, bo zmusza to wyobraźnię do działania. Zresztą taki właśnie styl graficzny perfekcyjnie pasuje do tej produkcji, zwłaszcza w połączeniu z hipnotyczną, elektroniczną muzyką, o której za chwilę. Kolory są żywe i często bardzo intensywne, dzięki czemu tła wyglądają świetnie i nie ma się wrażenia ich zbytniego uproszczenia. Są również na tyle przejrzyste, by nie utrudniać rozgrywki i, przede wszystkim, nie zaburzać jej zabójczego (w sensie dosłownym i przenośnym) tempa.
Tak, tempo to ogromny atut omawianej produkcji. Mimo że gra karze za każdy, nawet najmniejszy błąd, jest ono niesamowite. Z jednej strony dobrze jest całą akcję zaplanować, nauczyć się dróg, po których poruszają się wrogowie oraz ich rozmieszczenia na danym poziomie, ale z drugiej, gdy zaczniemy już zabawę w kotka i myszkę, na myślenie zwyczajnie nie będzie czasu. Do szaleńczego pędu motywuje dodatkowo perfekcyjnie dopasowana, absolutnie znakomita muzyka. Pulsujący, hipnotyzujący, miejscami wręcz psychodeliczny synthpop znakomicie oddaje klimat lat 80. i nie pozwala wyjść z transu. Biegamy po mapie, zabijamy, giniemy, klikamy „x” by zacząć od początku, biegamy, zabijamy, giniemy – i tak w kółko. Nie ma nawet czasu, a w sumie również i chęci, by zwyczajnie się wkurzyć i odłożyć konsolę w kąt. Od tego po prostu nie da się oderwać. Soundtrack świetnie sprawdza się również „poza grą”. W moich słuchawkach gości nieustannie od kilku tygodni i jakoś nie chce się znudzić.
Ogrywałam ten tytuł na konsoli PS Vita i na tym sprzęcie spisywał się on bez zarzutów. Możliwość zaznaczania wrogów poprzez ekran dotykowy okazała się bardzo wygodna, a pikselowa grafika nie raziła w oczy. Dodatkowo podczas grania nie doświadczyłam ani jednego problemu technicznego, wszystko śmigało wyśmienicie. Jeśli więc ktoś zastanawia się jeszcze czy warto, odpowiadam bez wahania – warto!
Autorką tekstu jest Marta Klon.
Autorką tekstu jest Marta Klon.