Muzyka, którą tworzy James Blake, jest wyjątkowo kompatybilna z jego osobowością. Brytyjski artysta śpiewa tak, jak wypowiada się w wywiadach — z namysłem, smakiem i elegancją. Nie zawaham się nazwać go pierwszym dżentelmenem najnowszej europejskiej muzyki elektronicznej. Zapewniam też, że nie jest to hiperbola. Blake stale udowadnia — możliwy jest świat, w którym młodzi wychodzą naprzeciw nowościom, pamiętając o starych, basicowych zasadach. To z pewnością w dużym stopniu owoc gruntownego muzycznego wykształcenia, ale już sama idea zręcznego, harmonijnego połączenia pianina z syntezatorem jest zasługą wyłącznie samego Blake'a, bowiem jego styl — notabene podobnie do XVIII-wiecznego poety o tym samym nazwisku — jest bez dwóch zdań nie do podrobienia.
Debiut. Statyczność
W 2011 roku James Blake święcił prawdziwe triumfy. Pierwsza płyta słusznie zwróciła uwagę całego świata muzyki alternatywnej (nominacja do Mercury Prize 2011). Artysta zaproponował spokojny post-dubstepowy materiał tym, którym, co prawda, dubstep się spodobał, lecz w swej źródłowej postaci okazał się zbyt ciężki. Album to wręcz statyczny, ale — co trzeba nadmienić — wciąż silnie nasycony komputerowymi dźwiękami. Znajdziemy tu nawet znamiona R&B. Zarzucą niektórzy, iż koncepcja zdominowana przez ton przygnębienia wyczerpuje się już gdzieś między czwartym utworem, „Lindisfarne I”, a piątym „Lindisfarne II”. Osobiście nie dostrzegam w tym żadnej wady, bo dla mnie to właśnie konsekwencja tworzy naprawdę dobry album. Oszczędność środków wyrazu uznaję za istotny atut, dzięki któremu płyta wypada ponadprzeciętnie. Zrozumieć mi natomiast o wiele łatwiej pretensję słuchaczy o permanentną węzłowość. Blake wyeksploatował strukturę pętli do granic i podejrzewam, że u innych muzyków takie rozwiązanie również mogłoby mnie drażnić. Powtórzenia Brytyjczyka odbieram jednak raczej w kategorii czegoś na kształt praktyki mantrycznej, aniżeli pustego powtarzania tych samych frazesów.
A jednak nieczęsto słucham tego materiału w całości. Dzieje się to tylko wtedy, gdy mój ekstrawertyzm przechodzi w maksymalny tryb uśpienia i jestem gotowa na przyjęcie potężnej dawki schyłkowości. Gdybym zbyt często zapętlała to, co Blake sam wystarczająco już zapętlił, oszalałabym. Jakkolwiek kuriozalnie to zabrzmi, w dalszym ciągu ten album jest jednym z ważniejszych w moim życiu. Nie bacząc na okoliczności, nigdy nie omijam „The Wilhelm Scream”, który bardzo silnie kojarzy się z immersją. Spadanie wybrzmiewa echem, ale bliżej tu do wodnych głębin niż do tradycyjnego wyobrażenia przepaści i pustki. Jeszcze doskonalszą kompozycją jest „Limit To Your Love”.
W 2011 roku James Blake święcił prawdziwe triumfy. Pierwsza płyta słusznie zwróciła uwagę całego świata muzyki alternatywnej (nominacja do Mercury Prize 2011). Artysta zaproponował spokojny post-dubstepowy materiał tym, którym, co prawda, dubstep się spodobał, lecz w swej źródłowej postaci okazał się zbyt ciężki. Album to wręcz statyczny, ale — co trzeba nadmienić — wciąż silnie nasycony komputerowymi dźwiękami. Znajdziemy tu nawet znamiona R&B. Zarzucą niektórzy, iż koncepcja zdominowana przez ton przygnębienia wyczerpuje się już gdzieś między czwartym utworem, „Lindisfarne I”, a piątym „Lindisfarne II”. Osobiście nie dostrzegam w tym żadnej wady, bo dla mnie to właśnie konsekwencja tworzy naprawdę dobry album. Oszczędność środków wyrazu uznaję za istotny atut, dzięki któremu płyta wypada ponadprzeciętnie. Zrozumieć mi natomiast o wiele łatwiej pretensję słuchaczy o permanentną węzłowość. Blake wyeksploatował strukturę pętli do granic i podejrzewam, że u innych muzyków takie rozwiązanie również mogłoby mnie drażnić. Powtórzenia Brytyjczyka odbieram jednak raczej w kategorii czegoś na kształt praktyki mantrycznej, aniżeli pustego powtarzania tych samych frazesów.
A jednak nieczęsto słucham tego materiału w całości. Dzieje się to tylko wtedy, gdy mój ekstrawertyzm przechodzi w maksymalny tryb uśpienia i jestem gotowa na przyjęcie potężnej dawki schyłkowości. Gdybym zbyt często zapętlała to, co Blake sam wystarczająco już zapętlił, oszalałabym. Jakkolwiek kuriozalnie to zabrzmi, w dalszym ciągu ten album jest jednym z ważniejszych w moim życiu. Nie bacząc na okoliczności, nigdy nie omijam „The Wilhelm Scream”, który bardzo silnie kojarzy się z immersją. Spadanie wybrzmiewa echem, ale bliżej tu do wodnych głębin niż do tradycyjnego wyobrażenia przepaści i pustki. Jeszcze doskonalszą kompozycją jest „Limit To Your Love”.
Niepowtarzalność utworu rodzi się pod wpływem kilku czynników: odrobinę zadziornej partii pianina, trzymających w napięciu pauz oraz stale nęcącego rytmu. Muzyczna koincydencja często potrafi zmęczyć, ale Blake całkowicie panuje zarówno nad swoim głosem, jak i dźwiękami. Prawie od niechcenia śpiewa „There's a limit to your care”, nawet w połowie nie wykorzystując swoich wokalnych możliwości. Artysta perfekcyjnie wcielił w muzykę zasadę złotego środka, odrzucając zbędny sztafaż na rzecz pokornego umiaru. Konstatacja ta wprowadzi nas do „Why Don't You Call Me” — krótkiego, niemalże eliptycznego utworu, który w niewielu słowach, lecz z niesamowitą trafnością, obrazuje relację między dwojgiem ludzi, pełną ostrożności oraz przemilczeń.
Overgrown. Dynamiczność
Wielu z zadowoleniem stwierdziło, że wydany dwa lata później „Overgrown” odsłonił żywszą stronę Blake'a — na płycie znalazło się mniej poetyckiego zawodzenia, a więcej dynamizmu. Rzeczywiście słuszne to głosy, gdyż Brytyjczyk (aka pierwszy dżentelmen najnowszej europejskiej muzyki elektronicznej) dokonał delikatnej asymetrii w stosunku do poprzedniego wydawnictwa, jednocześnie pozostając wiernym obranym wcześniej ścieżkom. Tym razem nie skończyło się na nominacji do prestiżowej nagrody — Blake został laureatem Mercury Prize 2013, pokonując m.in. Arctic Monkeys i Davida Bowiego. Co wyróżniło go spośród tak znamienitych rywali? Tytułowy utwór, „Overgrown”, budzi w naszej wyobraźni obrazy morskich przestrzeni, pośród których znajduje się osamotniony opowiadający, z własnej woli odcinający się od świata. Do skromności Blake'a nadzwyczajnie pasuje fragment „I don't wanna be a star / But a stone on the shore”. Utwór ten niesie ukojenie, ale jeżeli szukamy czegoś prężniejszego, rozbudzi nas dopiero singiel „Retrograde”, w którym hipnotyzuje każde pojedyncze słowo.
Overgrown. Dynamiczność
Wielu z zadowoleniem stwierdziło, że wydany dwa lata później „Overgrown” odsłonił żywszą stronę Blake'a — na płycie znalazło się mniej poetyckiego zawodzenia, a więcej dynamizmu. Rzeczywiście słuszne to głosy, gdyż Brytyjczyk (aka pierwszy dżentelmen najnowszej europejskiej muzyki elektronicznej) dokonał delikatnej asymetrii w stosunku do poprzedniego wydawnictwa, jednocześnie pozostając wiernym obranym wcześniej ścieżkom. Tym razem nie skończyło się na nominacji do prestiżowej nagrody — Blake został laureatem Mercury Prize 2013, pokonując m.in. Arctic Monkeys i Davida Bowiego. Co wyróżniło go spośród tak znamienitych rywali? Tytułowy utwór, „Overgrown”, budzi w naszej wyobraźni obrazy morskich przestrzeni, pośród których znajduje się osamotniony opowiadający, z własnej woli odcinający się od świata. Do skromności Blake'a nadzwyczajnie pasuje fragment „I don't wanna be a star / But a stone on the shore”. Utwór ten niesie ukojenie, ale jeżeli szukamy czegoś prężniejszego, rozbudzi nas dopiero singiel „Retrograde”, w którym hipnotyzuje każde pojedyncze słowo.
Podobnie jak na debiutanckim albumie, słuchaczowi zaimponuje pełna kontrola artysty nad głosem. Widoczna jest chęć eksperymentowania — pojawia się mnóstwo wokalnych ozdobników, jak chociażby w lirycznym „DLM”. Nowatorstwo formy chyba najpełniej daje o sobie znać podczas utworu „Voyeur” — zwieść dadzą się ci, którzy po łagodnym początku zawyrokują, iż jest to wtórność, jednostajność i nuda. Stopniowo przeniesieni zostajemy do klubu rozświetlonego neonami, ale bez obaw – będzie to wysmakowane, jak na Jamesa Blake'a przystało. Do wymienionych tytułów dołączyć musi jeszcze jeden. Rozmarzone „To the Last” z mewami i odgłosami fal w tle to właśnie istota tego, dlaczego sięgam po tę muzykę. Wszystko się zgadza — widzę zdjęcia, na których młody zamyślony mężczyzna idzie zaśnieżonym brzegiem jeziora. Jest ubrany w długi czarny płaszcz. Podmiot i przedmiot są na swoim miejscu. Nikt nie chce mnie tymi dźwiękami omamić ani okłamać. Dżentelmen Blake nie musi tego robić.
Autorką recenzji jest Martyna Kula.
Autorką recenzji jest Martyna Kula.