Wielkim błędem byłoby pisanie o poezji cyfrowej jako o zjawisku nowym. Początków należy upatrywać w roku 1983 wraz z eksperymentem Eduardo Kaca, bądź też jeszcze wcześniej, w 1969, kiedy to Theo Lutz oraz Brion Gysin prezentują swoje teksty stochatyczne. Szukając korzeni, należałoby przenieść się do starożytnej Grecji, gdzie poza kulturą poezji oralnej (której w pewnym sensie niektóre wytwory poezji cyfrowej są pokłosiem) istniały również technopaegenia (pierwsze teksty-obrazy). Poezję cyfrową można by uważać za kontynuatorkę poezji konkretnej oraz szeroko pojętej linii awangardy. Na polskim gruncie idea zasadza się głównie na poetyce usterek. Wspólnym mianownikiem i tym co, wydaje mi się, najbardziej znaczące dla tego typu poezji, poza medium, w którym powstaje, jest utworzenie nihilogu. Mamy tu do czynienia nie tylko ze śmiercią autora, ale również czytelnika – szczególnie w jej hipertekstowym nurcie, poezja ta przez swoją generatywność „żyje własnym życiem”, a czynnik ludzki spycha na odległy plan.
Tyle byłoby słowem wstępu. Ze swojej strony chcę zaznaczyć, że nie mam zamiaru wypowiadać tu twierdzeń ex cathedra, gdyż piszę z pozycji amatorki. Zderzając się z poezją cyfrową, czuję się jak Alicja, która ląduje po drugiej stronie lustra. Mimo niewątpliwych korzeni w tradycji poetyckiej w ogóle oraz swojej, cybernetycznej, zgoła czterdziestoletniej, w dalszym ciągu wydaje mi się czymś nieodkrytym, a może nawet nieodkrywalnym. Szczególnie w polskiej odsłonie. Dwoma, najbardziej znanymi ośrodkami skupiającymi twórców są niewątpliwie Korporacja Ha!art oraz Rozdzielczość Chleba, której przedstawiciele Cyberżulerstwa przenoszą mnie do alternatywnej (nie)rzeczywistości. Na największą uwagę zasługuje tu (u)twór, który na YouTubie znalazł się nieco ponad rok temu. Przed państwem #fffffeta komputera Łukasza Podgórniego:
Tyle byłoby słowem wstępu. Ze swojej strony chcę zaznaczyć, że nie mam zamiaru wypowiadać tu twierdzeń ex cathedra, gdyż piszę z pozycji amatorki. Zderzając się z poezją cyfrową, czuję się jak Alicja, która ląduje po drugiej stronie lustra. Mimo niewątpliwych korzeni w tradycji poetyckiej w ogóle oraz swojej, cybernetycznej, zgoła czterdziestoletniej, w dalszym ciągu wydaje mi się czymś nieodkrytym, a może nawet nieodkrywalnym. Szczególnie w polskiej odsłonie. Dwoma, najbardziej znanymi ośrodkami skupiającymi twórców są niewątpliwie Korporacja Ha!art oraz Rozdzielczość Chleba, której przedstawiciele Cyberżulerstwa przenoszą mnie do alternatywnej (nie)rzeczywistości. Na największą uwagę zasługuje tu (u)twór, który na YouTubie znalazł się nieco ponad rok temu. Przed państwem #fffffeta komputera Łukasza Podgórniego:
W tym momencie powinnam cię, drogi czytelniku, zostawić bez komentarza. Bo cóż to jest? Czy uznać to za bełkot, czy doszukiwać się głębszych sensów? Tu nasuwa się od razu skojarzenie ze stanem narkotycznym. Zaczyna się od tytułu, który bynajmniej nie konotuje swojego znaczenia ze smacznym, śródziemnomorskim serem, lecz z amfetaminą. Następnie pojawia się crack i hasz... hasztag? Narkotykowe nazewnictwo gra z informatyczną, cybernetyczną terminologią. Koszmar infromatyka-narkomana? Próba uabstrakcyjnienia (o ironio!) strumienia świadomości? Przeniesienie go na hologram? Bardzo chciałabym sformułować zdanie oznajmujące, pełniące funkcję informacyjną, jednak czuję, że za każdym razem dochodzę do ściany, bo jest to niepełne. Jeszcze kwestia człowieka. Może być biały, ewentualnie czerwony, jak się zarumieni. Właściwie to powinien być czerwony. Ale dlaczego? Biały to trup, czerwony to ten zawstydzony – żywy? A może ma to związek z zażytym środkiem odurzającym? Usterki w poemacie tworzą usterki w interpretacji. Człowiek jako komputer z usterką. Narkotyk jako wirus. Brzmi przebanalnie, więc może lepiej zachować milczenie i obserwować. Pozostawić niewypowiadalne niewypowiedzianym.
Ale przecież narkotykowy entourage nie jest niczym nowym. W poezji, w sztuce w ogóle (bo może tak należałoby rozpatrywać poezję cybernetyczną?) już to się zdarzało. Tworzenie pod wpływem (najbardziej znany przykład – Witkacy!), łamanie praw języka i logiki (Jasieński, Wat i całe grono futurystów). Mogłabym tak wymieniać długo, lecz po co? To już było, jednak w cyfrowej odsłonie, w moim odczuciu, uderza bardziej. Nie-nowość zjawiska fascynuje. Nowość, bo nowe medium, odpowiedź na wszechobecną cyfryzację. „Spalić bliblioteki!” – czytamy w manifeście. Nie – bo to wszystko już gdzieś było. Przeżywamy zwrot w stronę awangardy, poezji oralnej. Powrót do korzeni, można by rzec. Wszystko się zapętla, a z drugiej strony pojawia się pytanie – poezjo, czym jesteś? Czyżby impas?
A może pytanie „czym jesteś” zastąpić i spytać „poezjo, quo vadis”? No właśnie quo? Gdzie? Gdzie idziesz? Czy mamy się martwić i wieścić twoją śmierć (czymkolwiek jesteś)? Czy ze zblazowaną miną powtarzać, że wszystko już było? A może nie pozostało nic innego, jak załamać ręce i popaść we wszechogarniający kryzys? Na podsumowanie niech posłużą słowa z artykułu Moniki Górskiej-Olesińskiej: Współczesna refleksja nad sztuką multimediów naznaczona jest swoistą dialektyką kontynuacji/zerwania. Z jednej strony podkreśla się ciągłość tendencji artystycznych awangard i konceptualizmu – szczególnie w warstwie programowej. Z drugiej strony afirmuje poziom technologii, pokazując w jaki sposób włączenie pośrednictwa mediów cyfrowych do instrumentarium artysty powoduje jakościowy skok stwarzając zupełnie nowe możliwości wyrazowe, nowe sposoby nie tylko wytwarzania ale i odbioru dzieła – ostatecznie przemianę całej sytuacji estetycznej.
Czy w tym momencie można mówić o post-poezji?
Autorką eseju jest Marta Kluba.
Ale przecież narkotykowy entourage nie jest niczym nowym. W poezji, w sztuce w ogóle (bo może tak należałoby rozpatrywać poezję cybernetyczną?) już to się zdarzało. Tworzenie pod wpływem (najbardziej znany przykład – Witkacy!), łamanie praw języka i logiki (Jasieński, Wat i całe grono futurystów). Mogłabym tak wymieniać długo, lecz po co? To już było, jednak w cyfrowej odsłonie, w moim odczuciu, uderza bardziej. Nie-nowość zjawiska fascynuje. Nowość, bo nowe medium, odpowiedź na wszechobecną cyfryzację. „Spalić bliblioteki!” – czytamy w manifeście. Nie – bo to wszystko już gdzieś było. Przeżywamy zwrot w stronę awangardy, poezji oralnej. Powrót do korzeni, można by rzec. Wszystko się zapętla, a z drugiej strony pojawia się pytanie – poezjo, czym jesteś? Czyżby impas?
A może pytanie „czym jesteś” zastąpić i spytać „poezjo, quo vadis”? No właśnie quo? Gdzie? Gdzie idziesz? Czy mamy się martwić i wieścić twoją śmierć (czymkolwiek jesteś)? Czy ze zblazowaną miną powtarzać, że wszystko już było? A może nie pozostało nic innego, jak załamać ręce i popaść we wszechogarniający kryzys? Na podsumowanie niech posłużą słowa z artykułu Moniki Górskiej-Olesińskiej: Współczesna refleksja nad sztuką multimediów naznaczona jest swoistą dialektyką kontynuacji/zerwania. Z jednej strony podkreśla się ciągłość tendencji artystycznych awangard i konceptualizmu – szczególnie w warstwie programowej. Z drugiej strony afirmuje poziom technologii, pokazując w jaki sposób włączenie pośrednictwa mediów cyfrowych do instrumentarium artysty powoduje jakościowy skok stwarzając zupełnie nowe możliwości wyrazowe, nowe sposoby nie tylko wytwarzania ale i odbioru dzieła – ostatecznie przemianę całej sytuacji estetycznej.
Czy w tym momencie można mówić o post-poezji?
Autorką eseju jest Marta Kluba.